piątek, 6 czerwca 2014

Całkiem inna bajka. (Część druga)

Witajcie po tak długim czasie. Pierwsza część została opublikowana 31 stycznia - ech. Żałosne.
Ponieważ tę zaczęłam pisać w lutym (jeszcze bardziej żałosne - tyle czasu), gdy za oknem było nawet dosyć biało - to klimat znów jest ten sam. Świąteczny.
Tak. W czerwcu.
Wybaczycie mi?
Nie przedłużam, zapraszam - choć nie ma na co.




~Pisane przy dźwiękach https://www.youtube.com/watch?v=K5KAc5CoCuk~   
                                                                                                                             

                                                            




Garstka śniegu, zgnieciona w kulkę i rzucona pewną ręką, nakreśliła piękny łuk w powietrzu i z donośnym brzękiem rozbiła się o szybę. Jej śladem poleciała kolejna, trajektorią lotu nie ustępując pierwszej ani o krok i lądując dokładnie w tym samym miejscu, czyli - mówiąc ściślej - na oknie pokoju nr 201, którego lokatorki wciąż jeszcze spały o tej nieprzyzwoicie późnej porze. No, właściwie teraz już tylko jedna z nich. Po tym niespodziewanym bombardowaniu Fran aż podskoczyła w łóżku, zbyt gwałtownie wyrwana z kojących objęć Morfeusza. Przez moment miała dziwne wrażenie, że jedną nogą tkwi jeszcze w tęczowych, sennych majaczeniach, jednak i te po chwili rozwiały się leniwie, ustępując miejsca małemu pokoikowi o wykładanych boazerią ścianach, jasnym suficie i czerwonych zasłonkach w oknie. Zza tego dobiegały teraz jakieś krzyki, a kolejna już śnieżka zahaczyła o szkło, nagląco dając do zrozumienia, że komuś na dole bardzo zależy na jej uwadze. Usiadła niechętnie, rzucając czujnym okiem na Dianę. Tej nie obudziłby nawet wystrzał z karabinu albo i trąba wzywająca na sąd ostateczny. Z uśmiechem na pięknej twarzy obróciłaby się tylko na drugi bok, tak jak teraz. Francesca westchnęła, podeszła wreszcie do nieszczęsnego okna i otworzyła je na oścież.
- Co się dzieje? - wrzasnęła w stronę maleńkiej figurki Leóna, machającego jej beztrosko z dołu.
- Śnieg spadł! - odkrzyknął najgłośniej jak umiał, dla podkreślenia tej oczywistości wskazując na biel dookoła. - Nie możecie tyle spać! Chodź, ulepimy bałwana! Przerwa świąteczna jest!
- Daj mi spokój! - Machnęła ręką i chciała się schować w głębi pokoju, ale nadlatująca śnieżka przeleciała jej obok ucha, mijając rzeczywisty cel o parę cali. - Idiota! Idę spać, mam wolne.
- Nie dam ci spokoju! - krzyczał jeszcze, kiedy zamykała okno. I już po chwili istny grad śniegowych kul uderzył o jej okno, a kolejne i kolejne wciąż nadlatywały, rozbijając się jedna przy drugiej i oblepiając bielą całą szybę. Próbowała to ignorować, ale wreszcie nie wytrzymała. Ubrała się w mgnieniu oka, złapała w locie rękawiczki i pognała na dół.
- Nawet raz nie dasz mi się wyspać, co roku ten sam schemat! - Stanęła w drzwiach wyjściowych i zmierzyła go spojrzeniem, które mogłoby zabić. Prychnął tylko, lepiąc kolejną śnieżkę. Ta zabawa nigdy by mu się nie znudziła. Ale ona też nie stała biernie. Schyliła się szybko, zanurzając ręce w świeżym puchu i nabierając pełne garście, już po chwili lądujące za jego kołnierzem. Na dłuższą chwilę oboje pozbyli się pozorów niemal dorosłych ludzi i znów stali się dziećmi, krzyczącymi co sił w płucach i tarzającymi w śniegu. Dwójką wariatów, gubiących gdzieś czapki, popychających się nawzajem w zaspy i wreszcie leżących pod jasnym niebem, zaśmiewając się do utraty sił i tchu, by za chwilę kontynuować zaciętą walkę w białym pyle.
I był to wręcz idealny moment na to, by pojawiły się nad nimi dwie inne sylwetki, dwie zaskoczone twarze, dwie pary wpatrujących się w nich uparcie oczu.
- Co tu się dzieje? - spytał wreszcie szorstki, choć melodyjny głos wysokiej blondynki w puchowej kurtce i nausznikach. - León, co to ma być? - Tupnęła jasnym kozaczkiem, zostawiając jego wyraźne odbicie.
Usiedli pospiesznie, zmieszani.
- To tylko zabawa, Lu - tłumaczył roześmiany chłopak, luzując szalik. Uśmiechnął się beztrosko do swojej dziewczyny, wstając wreszcie na nogi. - Nie rób takiej miny, to nie żadna zbrodnia.
- Zostaw mnie, jesteś cały mokry! - prychnęła, zatrzymując go na odległość wyciągniętej ręki. - Przebierz się, nie będę się pokazywać w towarzystwie chodzącego bałwana. Tylko szybko, mieliśmy iść o dziesiątej, a jest już piętnaście po. No, leć - ponagliła go, posyłając mu szybkiego całusa dłonią w różowej rękawiczce, a potem wyjęła komórkę i oddaliła się o kilkanaście metrów, rozmawiając z jakąś koleżanką.
Marco wciąż stał jak wryty, odruchowo splatając i rozplatając palce. Doprowadziła się szybko do porządku, trochę speszona. Na zaczerwienionych policzkach tajały ostatnie płatki śniegu.
- Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie - wyjaśniła wreszcie, nasuwając na uszy czerwoną, włóczkową czapeczkę. - Musisz zaczekać chwilę, bo też powinnam się przebrać.
- Co to za jeden? - spytał wreszcie chłopak, wpatrując się uparcie w miejsce, w którym zniknęła mu zaśnieżona czupryna Leóna.
- Mój przyjaciel. - Wzruszyła nieznacznie ramionami, skubiąc brzeg płaszczyka. - Nie martw się, nie masz o co. Marco...
- Nic się nie stało. - Objął ją na chwilę, muskając przelotnie jej mokry policzek ciepłymi ustami, a potem puścił, uśmiechając się tak jak zwykle. - Dobra, pośpiesz się, proszę. Zaczekam tutaj.
Wpadła szybko do pokoju, wyłapując mimochodem, że jej współlokatorka już się obudziła.
- Hej. - Pomachała jej, zdejmując przez głowę sweter i rzucając go na łóżko.
"Gdzie byłaś?"
- Na dworze - wyjaśniła, wskazując okno. Dianka uśmiechnęła się z przekąsem, unosząc drobne dłonie.
"Tyle zauważyłam sama. Coś się stało?"
- Nie, nic nadzwyczajnego. - Pokręciła głową. - Słuchaj... opuszczam cię, idę do teatru... z moim chłopakiem.
"Z Leónem?"
- Co? - Gdyby nie znała perfekcyjnie migowego, pewnie by pomyślała, że właśnie jej się przewidziało. Ale nie. Dwa palce to L, wszystkie stykające się razem E, potem O... Nie było wątpliwości. Parsknęła śmiechem. - Marco, on się nazywa Marco. M-a-r... - starannie przeliterowała, żeby nie było wątpliwości. 
To przecież śmieszne, niewiarygodne. Że niby - ona i León?
Jak dzień i noc. 
- Lecę. Do zobaczenia!
Diana poprawiła aparat w uchu, wciąż nie przestając się uśmiechać. Widziała więcej niż inni, a tym razem dałaby sobie rękę uciąć, że się nie myli. Nie w takiej sprawie.
"Pomyłka freudowska? Nie, to intuicja."













Mieszam niebo, dzień i noc.
Tańczę z wiatrem, z deszczem.
Trochę miłości, trochę słodyczy.
I tańczę, tańczę, tańczę, tańczę, tańczę, tańczę…
Biegnę wystraszona w zgiełku.
Czy to moja kolej?
Oto nadchodzi ból.

*





- Jak to, szkarlatyna?

Przycisnęła słuchawkę do ucha, zaciskając kurczowo palce na chłodnej obudowie. W głosie mamy brzmiał jakiś cień smutku, może. Ale jakiejś specjalnej rozpaczy ciężko się było tam doszukać.
Podobnie jak ciepła.
- Michael mówi, że Stefano złapał to gdzieś w szkole. Słonko, tak mi przykro.
- Ale ja... już jestem spakowana i...
- Mogłabyś się zarazić, ja nie mogę na to pozwolić, Francesco. Musisz zostać.
Obchodzi cię w ogóle, co ja czuję?
- Dobrze - powiedziała kamiennym tonem, walcząc ze łzami, napływającymi jej do oczu. Zerknęła na swoją niedopiętą walizkę i poczuła dziwną chęć, żeby rozwalić telefon o ścianę. Święta w internacie? Boska perspektywa, nie ma co. - No, wiem, wiem. Pa. - Rozłączyła się i zagapiła w zasnute bielą okno. Od prawie dwunastu lat na każde Boże Narodzenie przyjeżdżała do domu. Nic, że średnio przepadała za Michaelem, który wyśmiewał balet bez żadnych skrupułów i nie krył nawet tego, że jej wizyty są mu nie na rękę. Nic, że dystans między nią a mamą urósł do niewyobrażalnych rozmiarów. Ale chciała ją zobaczyć, uśmiechnąć się na widok choinki, którą przyrodni braciszek ozdabiał mnóstwem waty i papierowych łańcuchów własnej roboty. Chciała jeszcze poczuć, że łączy ich jakaś więź - niech by sobie i była nikła, pozrywana w wielu miejscach przez lata. Ale była.
Wolno zaczęła się rozpakowywać, z każdą wyjmowaną sukienką czując słaby ból, tętniący w świadomości. Rozejrzała się bezradnie po pokoju, kalkulując w myślach ile dni nudy ma przed sobą. Wniosek był następujący - musi znaleźć coś do roboty.

Książki. No przecież.




Poprawiła ciężką torbę, zwieszającą się z ramienia i przystanęła na moment pod daszkiem, bo zerwał się wiatr i zbierało się na większą śnieżycę. Kątem oka dostrzegła, że w pobliskim lokaliku jest kawiarnia. Nacisnęła klamkę bez wahania, coś jej się w końcu należało od życia.
Zapłaciła za napój i ruszyła w stronę wolnego stolika w głębi, ostrożnie stawiając krok za krokiem z filiżanką w dłoniach. Miłe wnętrze przyciągnęło wielu ludzi, chroniących się tu przed zawieją. Istniało gdzieś jakby poza światem, w maleńkim skrawku ciepła, odgrodzonym jasnymi ścianami od zimna i zapachem mokki - od ulicznych spalin.
W zacienionej przyjemnie wnęce cieszyła się swoim towarzystwem para młodych ludzi. Ci mieli swój jeszcze prywatniejszy światek, w którym tonęli w objęciach. Śliczna para, trzeba było przyznać. Dziewczynie spływały na ramiona bardzo długie, jasnobrązowe włosy o wyzłoconych słońcem pasemkach. Wysoki chłopak miał bujną, czarną czuprynę, w których zanurzały się jej jasne palce, zachłannie przyciągające jego głowę jeszcze bliżej. 
A jakieś skrzypnięcie sprawiło, że nagle odwrócili się w jej stronę. Tacy ładni, głowa przy głowie. Oboje zarumienieni, z oczami zasnutymi mgiełką i przyspieszonymi od zbyt namiętnego pocałunku oddechami. Tacy idealni. Brązowooka księżniczka i książę z bajki.

A Fran zastygła z jedną nogą uniesioną jeszcze w powietrzu, zamieniając się w słup soli niczym żona Lota. Albo w kamień jak Niobe. W złoty posąg - jak córka Midasa. Albo jak postać z jeszcze innej, kompletnie różnej od tych bajki, wpatrująca się niemo w uroczą dwójkę dokładnie naprzeciwko siebie.

Filiżanka roztrzaskała się na podłodze, a ona wybiegła, potykając się o własne nogi, jak w ogóle na baletnicę nie przystało. Kompletnie zapominając o szalejącej na dworze zawiei, zapominając o wszystkim, w gruncie rzeczy, gnała co tchu bez kurtki, czapki i szalika, zawieszonych przy drzwiach kawiarni. Aż dobiegła, czerwona i przemarznięta do szpiku kości, do pustawego internatu. Opadła na łóżko i już tam została, drżąc i rozmazując na policzkach lodowate łzy.


- Właśnie słyszałem, że... - León wpadł z rozpędu w otwarte drzwi i stanął jak wryty. - Co jest? Księżniczko...


Księżniczko.

Na to jedno słowo rozszlochała się gwałtownie, zanosząc się dodatkowo ostrym kaszlem. Płakała nad własną głupotą, nad naiwnością, nad upokorzeniem. 
Usiadł obok i patrzył na nią z miną pełną troski. Mijały kolejne minuty, a jej oddech wciąż rwał się bezładnie i nie chciał zwolnić, a ból tylko narastał. Jednak wreszcie zdołała się jakoś uspokoić, czując się głupio, nawet bardzo, w jego towarzystwie. Spuściła głowę i czekała na to pytanie.
Ale ono nie padło.
- Już wiesz. - To było stwierdzenie, po prostu. Gdy dotarł do niej tego sens, uniosła wzrok.
- Wiedziałeś? - zapytała tak żałośnie, że w oczach chłopaka mignęło jeszcze więcej iskierek współczucia. - Jak mogłeś mi nie powiedzieć?
- Próbowałem. - Wzruszył ramionami. - Ale byłaś taka szczęśliwa, nie chciałem ci tego psuć.
- To, że ty decydujesz się na otwarte związki, to nie znaczy, że ja też! - warknęła, nie zastanawiając się za bardzo. - Od początku wiedziałeś, że Viola ma sentyment do Diego. I że Ludmiła jest tylko piosenkarką w nocnym klubie, więc ten związek długo nie przetrwa. Ale ja...
- Po pierwsze, nie mieszaj w to mnie, bo nie o mnie rozmawiamy - uciął łagodnie. - A po drugie... Wierzyłaś, że Marco naprawdę cię kocha? A ile razy rozmawialiście o czymś, co jest ważne dla was obojga?
- Pełno razy. - Pokręciła głową. - Jak choćby o...
- No, śmiało - zachęcił, uśmiechając się krzywo.
- Nigdy - mruknęła wreszcie. - Nie rozmawialiśmy za wiele. Mówił mi tylko, że jestem piękna. I nic poza tym.
- Z tym jednym miał rację, Fran. Jesteś całkiem przystojna.
- Przestań. - Znów zaczęła kaszleć, nie potrafiąc przez długą chwilę złapać tchu. Otarła załzawione oczy i westchnęła ciężko.
- Przeziębiłaś się - zauważył odkrywczym tonem.
- Idź stąd, León. Proszę. Chciałabym być przez moment sama, naprawdę. - Zwinęła się w ciasny kłębek na łóżku, z każdą chwilą coraz dotkliwiej odczuwając ciężar przemoczonych ubrań.
- Mam z nim zrobić porządek? - Nie od razu dotarło do niej, o co mu chodzi. Pokręciła głową po dłuższej chwili.
- Nie. Idź już. - Szczękała zębami, było jej gorąco i zimno jednocześnie, do tego doszedł stopniowo rosnący ból głowy.
- Może...
- Nie. Dziękuję.
- Jeśli chcesz...
- Wynocha! - wrzasnęła, kaszląc przeraźliwie  i wskazując mu drzwi. - Koniec rozmowy.
- Okej. - Uniósł ręce w geście poddania. Podreptał posłusznie do wyjścia, przy samych drzwiach zawahał się, stojąc z ręką na klamce.
- Może zrobię ci gorącą kąpiel? - zaproponował nagle, a potem nie czekając na odpowiedź zniknął w jej łazience, skąd zaraz dobiegł odgłos puszczanej wody. Jęknęła głucho, opierając policzek o poduszkę. Kolejne strumienie łez płynęły po jej rozpalonych policzkach, nie czuła ich. Nie czuła już nic.
- Chodź. - Delikatny głos musnął jej ucho, odgoniła go jak natrętnego owada.
- Idź sobie.
- No już. Maleńka, to ci dobrze zrobi. - Pokręciła głową. Silne ramiona podsunęły się pod jej plecy i kolana, wzdrygnęła się.
- Puść - wymamrotała słabo, czując się jeszcze gorzej. Nie reagował na jej protesty.
- Cicho, już dobrze - szepnął z czułością, unosząc ją jak piórko. Rozbawiony swoją rolą zaniósł ją do łazienki i ostrożnie postawił na podłodze. W powietrzu unosiły się kłęby pary i delikatny zapach jej własnego, lawendowego płynu do kąpieli.
- Mam cię rozebrać czy dasz sobie radę sa... Au! Za co?
- Ty już tam dobrze wiesz za co - syknęła, pocierając rękę i opierając się o wannę. Kręciło jej się w głowie. - Wielkie dzięki, ale teraz już idź. Na serio, León.
- Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć?
- Wiem. Pieprzony rycerz.
- Do usług, pani. - Skłonił się i chciał ją pocałować w rękę, ale odgoniła go i zamknęła drzwi na klucz. Słyszała, jak się śmieje, wychodząc z pokoju. Odczekała chwilę, chcąc też wyjść i od razu położyć się spać.
Ale gorąca woda wyglądała zbyt zachęcająco. Ściągnęła koszulkę i dżinsy, wciąż wilgotne od śniegu.
Ogarnęło ją przyjemne ciepło.
Może życie nie jest aż takie beznadziejne?
Nie, jest. Pewnie, że jest, pomyślała z goryczą. Miłości nie ma, a rodzina jest zbyt daleko stąd.
Rozważała przez chwilę samobójstwo przez utopienie się, ale przypomniała sobie o wypożyczonych książkach.
- Biblioteka ścigałaby mnie nawet po śmierci.
Westchnęła ciężko, pogrążając się w pianie.





Gdy odkryję wszystkie powody
Może znajdę kolejną drogę
Znajdę inny dzień
Wraz ze zmieniającymi się porami mojego życia
Może następnym razem zrobię to jak należy

**




- Nie możesz teraz wrócić do domu!
- Nie? - Dopchnęła kolanem walizkę ze stęknięciem. - A mi się wydaje, że mogę wszystko.
- Fran, co jest z tobą nie halo? - Pomachał jej dłonią przed oczami, nie zareagowała. - Tyle lat walczysz, a teraz przez jedną głupią kontuzję...
- Dobrze wiesz, że nie chodzi tylko o to.

Miała rację. Wszystko ostatnio zdawało się iść nie tak. Bardzo ciężko przechodziła grypę, spędzając święta w łóżku, gorączkując, zużywając kilogramy chusteczek i psiocząc na cały świat. Potem - znosiła kolejno drwiące spojrzenia Any, pretensje Marco (szczyt wszystkiego), szepty za plecami, obsmarowujące ją bez żadnego skrępowania. Ale kroplą, która przelała czarę, była pani Bourreau, która ignorowała jej tłumaczenia, że była chora - wymagała od niej ćwiczenia na równym poziomie z koleżankami, co poskutkowało jej paskudnie skręconą kostką.
Ta wiosna była jej ostatnią wiosną tutaj.

- Ale i tak...
- Nie ma mowy. Mam dość spełniania nie swoich marzeń. - Wrzuciła ostatnią książkę do torby, odwróciła się i zmierzyła wzrokiem pokój, upewniając się, czy aby czegoś nie pominęła.
- Jak: nie swoich? Przecież to kochasz, mała. Uwielbiasz tańczyć - brnął, coraz bliższy rozpaczy. - Co się z tobą stało?

Co mogło nią aż tak wstrząsnąć?
Z jednej strony wiedział, jak mocno przeżyła ten pierwszy w życiu wielki zawód miłosny. Z drugiej... Bo co, czy on sam był wyjątkiem? Pamiętał przecież żal po zdradzie Violetty, pamiętał doskonale. Nietrwający dłużej niż kilka tygodni, ale na świeżo całkiem dotkliwy.
A ostatnio... no dobra, z Lu rozstali się bezboleśnie. Na samym początku ferii, gdy już ochłonęła po niedużej awanturze, jaką mu urządziła po tamtej bitwie na śnieżki. Nie wspominał jej źle, nigdy nie sądził, że może być tą jedyną. A w końcu przed nią było jeszcze kilka innych, nie licząc Violi. Wszystkie odeszły w niepamięć.
Chyba był niezdolny do prawdziwej miłości.
Tak czy owak, znał mniej więcej ból złamanego serca - czy tam ewentualnie tego czegoś, co zastępowało ten organ w jego klatce piersiowej - a jednak po każdej porażce niewzruszenie szedł dalej, zatracając się w swojej największej pasji - w tańcu.

A jeśli dla Fran on nie był na pierwszym miejscu? Ta myśl napawała go przerażeniem.

- Nie wierzę, że można się tak łatwo pozbyć takiej miłości - szepnął.
- Baletu? - Rzuciła mu ostre spojrzenie. - Nie wierz, jeśli nie chcesz, ale poczułam ulgę na myśl, że to się wreszcie skończy. Ta męka. Kiedy upadłam i usłyszałam, że coś mi strzeliło w nodze, to pomyślałam, że to nawet dobrze. Mam dość. Koniec, kropka.
Nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
Szczerze mówiąc, chciało mu się płakać.

- Dianka, no powiedz jej coś! - Załamał ręce, spoglądając na współlokatorkę przyjaciółki.
"Uznam to za zapomnienie, a nie kpinę", zamigała mu przed oczami, wykrzywiając śliczne usta. "Zresztą wiem, że jesteś bezczelny, więc nie powinno mnie to dziwić", dodała szybko.
"Wybacz. To faktycznie musiało zabrzmieć źle."
"Dla mnie wyglądało, a nie brzmiało", poprawiła go machinalnie, poruszając palcami w powietrzu.
- Jezu... - jęknął, świadom faktu, że czytanie z ust nie sprawia jej problemu.
"Nie Jezu, tylko Diana. Naucz się wreszcie."
"Przepraszam, jestem zdenerwowany. Nie gniewaj się". Uśmiechnął się do niej swoim najpiękniejszym uśmiechem, ale jego urok nigdy na nią nie działał.
"Ja tu nic nie pomogę", zasygnalizowała nieco bezradnie. "Wiesz, jaka jest uparta."
"Jak osioł, to fakt."
"No właśnie". Wzruszyła ramionami, kręcąc kształtną główką.

- Moglibyście mnie nie obgadywać za plecami? - ofuknęła ich Francesca, odwracając się gwałtownie.
- Skąd wiesz, że mówimy o tobie? - zapytał obronnym tonem.
- Bo was znam. I przestańcie machać tymi rękami, rozprasza mnie to.
- Okej, okej. Wiemy, że przechodzisz ciężki okres.
- Nie mam żadnego okresu! - warknęła z rozpędu. A potem zaczęła się śmiać. - Przestańcie. Dawno podjęłam decyzję. Jadę i koniec.
- Będziemy tęsknić - zajęczał, wbrew sobie przyklękając i robiąc kiepską imitację oczu kota ze "Shreka". Przewróciła oczami.
- Daj sobie spokój, León. Nie próbuj tego więcej.

Usiadł w fotelu zrezygnowany.
Z nagłą siłą wróciło do niego wspomnienie sprzed tylu lat.
Oni, dziewięcioletni, siedzący na ławeczce przed szkołą i zajadający się lodami w upalne popołudnie.
- Zamknij oczy - poprosił nagle, oblizując klejące się palce.
- Po co? - Spojrzała na niego z uwagą, odrywając kawałek czekoladowej polewy.
- Zobaczysz.
- Nie zobaczę, jak zamknę oczy - rzuciła ze zwykłą dla siebie przenikliwością. - O co ci chodzi?
- Co to za problem zamknąć oczy? Gdybym kazał ci zamknąć usta, to mógłby być problem, gaduło.
- Bezczelny! - Wpakowała do buzi resztę śmietankowych lodów i wyrzuciła patyczek do kosza. - No dobra.
Zacisnęła powieki, ciemne rzęsy drgnęły niespokojnie. Czarny, cienki warkoczyk opadał jej na ramię, chude rączki splotła oczekująco. Przechylił się i szybko złożył na jej ustach lepki pocałunek.
- Zwariowałeś? - Cofnęła się błyskawicznie, patrząc na niego z zaskoczeniem. - Co to miało być?
- Nic. Chciałem tylko coś sprawdzić - wymamrotał, szczerząc się. Machnęła lekko ręką, jakby chciała go uderzyć, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie.
- Nie próbuj tego więcej - ostrzegła, zeskakując z ławki. Odeszła dumnie, a on spokojnie dojadał resztki rożka, wpatrując się w miejsce, gdzie zniknęła jej błękitna sukienka.



- Za dziesięć minut? Tak, na dworzec. To dobrze. Tak. Tak. Dziękuję - usłyszał jej głos, a potem ciche piknięcie, gdy się rozłączyła. Popatrzyła na telefon, wsunęła go do kieszeni i zaczęła przetrząsać kolejny raz szuflady. - Wszystko - stwierdziła z uśmiechem, zamykając drzwi szafy.
Dwie walizki, sportowa torba i podręczna torebka - nic więcej. Ścisnęło go w gardle.
- Taksówka już jest - oznajmiła, wyglądając przez okno. Wszystkie papierkowe sprawy pozałatwiała już wcześniej, więc koniec był niewiarygodnie bliski. Podeszła do Diany, wzięła ją w ramiona.
Potem nadeszła kolej na niego.
- Też będę strasznie tęsknić, wiesz o tym. - Objęła go mocno. Poczuł łagodny zapach jej kwiatowych perfum. - León?
Zdał sobie sprawę, jak bardzo lubi jej dotyk. Ciepło dłoni, łaskotanie długich włosów, smukłą sylwetkę przylegającą do jego ciała.
Zadrżał.
- Co?
Zadarła lekko głowę, patrząc mu w twarz. Poważna, skupiona, ale... Gdzieś głęboko w mglistej czerni źrenic - pod osłoną zmrużonych powiek, długich rzęs - zatańczył odblask płomienia. Jej wewnętrznego ognia.
Uśmiechnęła się.
- Nie musisz zamykać oczu. - Wspięła się na palce i z rozpędu cmoknęła go w usta, nim zdążył zareagować. - Zawsze chciałam to zrobić - szepnęła. Wciąż się śmiała, ale teraz - z bliska - dostrzegł łzy, szklące się w jej oczach. - Wiesz, byłeś moim księciem. Może trochę szkoda, że zdałam sobie z tego sprawę dopiero teraz.

Wysunęła się szybko z jego objęć, zebrała walizki i popędziła na dół. Trampki zapiszczały głośno na schodach, drzwi trzasnęły. Gapił się w tamtym kierunku nieruchomo.
Dwanaście lat.
Tysiąc szans.
A koniec tylko jeden.

Poczuł mocne uderzenie w ramię.
"Na co czekasz?" Dłonie Diany machnęły mu przed nosem. "Biegnij za nią, idioto!"

Odżył w jednej chwili.

Patrzyła za nim przez parę sekund.
Potem wyjrzała przez okno - taksówka właśnie odjeżdżała.
Westchnęła.
Rozejrzała się po pokoju. Poprawiła jakiś przekrzywiony obrazek na ścianie.
Później szukała chusteczek, katar ją zbierał. Wiosenna alergia dawała o sobie znać.
A potem spokojnie narzuciła na ramiona sweter, sprawdziła godzinę, wreszcie - zeszła na dół.
- Hej! Czy... - Jakiś brunet w czerwonej kurtce, z szokiem wymalowanym na przystojnej twarzy, patrzył się na znikającą w oddali sylwetkę. - Czy... czy on... właśnie ukradł mi skuter?
Pokiwała głową.
"To długa historia", zaczęła odruchowo. Znieruchomiała, kiedy dostrzegła jego zdziwione spojrzenie.
- Co ci jest? - zapytał jakby przestraszony. Nic nowego. Wskazała na swoje usta i uszy, pokręciła głową.
- Czyli... wybacz mi, nie znam migowego. - Chłopak podrapał się po głowie z zakłopotaniem. Obok niego stała duża torba, a w niej - jak mniemała - kartonowe pudełka z pizzą. Nie trzeba było być Einsteinem, w końcu wielki napis "Pizzeria" biegł przez jego podkoszulek, torbę i nawet kask, który trzymał w jednej ręce.
Gestem zaprosiła go do środka.
- No tak, i tak muszę to dostarczyć. - Przepuścił ją w drzwiach i wszedł do chłodnego korytarza. - Nie wiesz może, kto to zamawiał?
"Nie mam pojęcia", mignęła, dołączając do tego wzruszenie ramion, żeby na pewno zrozumiał. Oddaliła się na chwilę, by wrócić z notesem i ołówkiem.
"Nie martw się, twój skuter na pewno do ciebie wróci. To wszystko z miłości". Odczytał jej drobne pismo, pokręcił głową.
- Skoro tak twierdzisz...
Uśmiechnęła się do niego, a jego serce wykonało jakieś dziwne salto.
- Tak w ogóle... jestem Federico. - Mówiąc, starannie artykułował każdą literkę, strasznie chciało jej się śmiać.
Wyciągnął do niej rękę. Uścisnęła ją.
"Diana", napisała na karteczce.
- To co robimy? Chyba jestem tu uwięziony. - Nie wyglądał na smutnego z tego powodu.
"Poczekamy na powrót Leóna".
- To ten złodziej? - upewnił się. Skinęła głową.
"Tak, ten wariat". Ołówek zadrżał w jej dłoni, powstrzymała wybuch śmiechu. "Ale zakochany wariat", dodała po chwili.
Śmiali się oboje. On głośno, ona nie wydając żadnego dźwięku.
To nie miało najmniejszego znaczenia.



Jeżeli chcesz, nauczę cię
Na pamięć dwóch niezwykłych słów,
Byś wreszcie szepnął je.
A jeśli chcesz, zniknę jak deszcz
W dalekich, siwych włosach drzew
I nie odnajdziesz mnie.

Tylko nie każ mi
Czekać na cud 
O jeden dzień dłużej.

***



- Kocham cię, kocham cię, kocham... - Ziemia uciekła spod nóg, świat wirował w najlepsze w jej oczach.

Był dzień... a jednak widziała setki gwiazd, rozsypanych po niebie i po ziemi, w oczach i we włosach, w jej snach - a może właśnie na jawie?...
Już nic nie mówią.
Stoją.
Patrzą.
Czekają.

Co z tego, że pociąg dawno odjechał?...

Papierowi książęta zniknęli, wymazani już na dobre z białych, naiwnych kartek. Już na scenie został tylko jeden kochany uśmiech, jedne orzechowe oczy, jeden przyspieszony oddech. Jedno serce, bijące dla niej - tylko dla niej.


Wszystkie bajki połączyły się w jedną, jej własną. 
Szepty, życzenia, spadające gwiazdy - przybrały realną postać. 
A tysiące szczęśliwych zakończeń zamieniły się w jeden, szczęśliwy - najszczęśliwszy! -
Początek.






~~~~~~~~~~~~~~~~




*Indila - Dernière Danse
**Guns N' Roses - Estranged
***Anna Maria Jopek - Jeżeli chcesz




_______________________________________________________________

Cześć. Tragedia. Najgorsze z moich dzieł. Kilka razy miałam ochotę rzucić to w diabły - ale nie lubię niedokończonych spraw. Efektem wyrzutów sumienia jest to pisane na siłę, naciągane do granic możliwości, nieracjonalne zakończenie.
Przepraszam was tysiąc razy i obiecuję, że Naxi - które powinno wypłynąć już niedługo - będzie lepsze, okej?

3 komentarze:

  1. Uuuuuwielbiam Cię, mówiłam Ci już? W takim razie, musze Ci powiedzieć, że uwielbiam Cię!
    Przepraszam, że tak późno komentuję, ale po prostu musiałam sobie przeczytać jeszcze raz poprzednią część ;)
    Zuzo, Zuziu, Zuzanko, przezacna niewiasto,
    jak ty to robisz, że wszystko co napiszesz tak wciąga? OS jak zwykle wspaniały, niezwykły, przepiękny... We wszystkich słownikach świata nie ma tylu słów, które zdołałyby oddać choć namiastkę tej magii, którą odczuwa się po przeczytaniu tej miniaturki...
    Leonesca, czyli jedna z tych par, która znając twórców "Violetty" nie ma racji bytu. A szkoda. Jestem pewna, że było by to bardzo ciekawe i niebanalne połączenie.
    Federico i Diana... Napisałabyś OS o nich?
    Ty wszystko piszesz świetnie, więc nawet nie ma, co tu poprawiać ^^ Aczkolwiek, już zacieram rączki na Naxi :) No i oczywiście czekam na nowy rozdział na kochac-bardziej.blogspot.com oraz na OS z Pablangie w roli głównej :)
    Pozdrawiam i kocham,
    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nareszcie ♥ ale się cieszę niebawem wrócę♥

    OdpowiedzUsuń
  3. Dotarłam, bądź dumna.
    Nie dość, że miniaturka kręci się wokół cudu, jakim jest Leonesca, to została napisana tak pięknie (czyli żadna nowość, przykro mi), że aż mnie do refleksji zmusiło. Że fajnie jest spotkać kogoś tak idealnego, jak oni dla siebie. Bo pasują do siebie idealnie – ich charaktery dopełniają się w całość i może perfekcja nie istnieje, ale jeśli by jednak była (pewnie jest – w końcu jesteś ty i Twój talent) oni na pewno zasługują na to miano.
    Diana: taka subtelna, elegancka, ma coś w sobie. Niby jest postacią poboczna, a jednak bez niej pewne wydarzenia się nie rozegrały, a ja ciut za bardzo chcę poznać jej postać bliżej. Strasznie mnie interesuje. I takie z gracją wplecione w całość spotkanie z Federem – cudo.
    Wspaniale wykreowałaś postać Leóna. Trochę postrzelonego lekkoducha, który jednak cechuje się pewną delikatnością. I to w jaki sposób traktuje Fran. Myślę, że to dobry materiał na jakiś film. Chętnie bym taki obejrzała: najlepiej wieczorem, kiedy robię sobie przerwę od nic nie robienia. Ech.
    Mój brat słucha majnkrafotwych piosenek – jak przez nie cudem nie umrę to dokończę komentarz. Dziewięcioletnie dzieci nie mają czego słuchać. A potem się dziwią, że świat jest zepsuty.
    Za dużo Twoich blogów do kochania, moja droga. Za dużo.
    Czasami miłość rzuca się na nas znienacka (brutalnie brzmi – aż odechciewa się zakochać), ale w innych przypadkach rodzi się stopniowo. Oni zawsze byli sobie przeznaczeni. Tylko los czekał na odpowiedni moment. Nikt nie znał ich równie dobrze, jak oni siebie. Z kim mogliby czuć się lepiej? No, Twoja wersja Leóna ewentualnie ze mną. Przygarniam zagubione zwierzątka, lwy również. Zaopiekuję się nim : 3
    Miło wrócić do zimowego klimatu. Jestem straszna, narzekałam na śnieg, a teraz krzyczę na słońce. Prawdziwą sztuką jest zrozumieć samego siebie.
    Miniaturka… Będę często do niej wracać z niemałym sentymentem, jak do wszystkiego co napiszesz. Ostatnio zerknęłam na rozdziały „Między cieniem a światłem” i rozwiązywałam zagadkę pedofila z internetu. W sumie był fragmencik, kiedy KTOŚ raz wybiegł podczas rozmowy, bo dostał jakiegoś olśnienia muzycznego, po czym internetowy przyjaciel chwalił się Rudej swoim podkładem muzycznym. Hm Hm. I siostrzyczka. Czuję się mądra. Jak się pomylę moja samoocena spadnie poniżej zera. Nie rób mi tego ;_;
    Musi tu być zawsze tak pięknie? Musi.
    Musisz mieć taaaakiii talent? Musisz.
    Pewnie masz mnie dosyć. Poziom mojego uwielbienia dla Twych dzieł wzbił się ponad niebo. Ale wierz mi: najbardziej obiektywnym stwierdzeniem jest to, że Twój talent jest oryginalny i niesamowity. Nie znalazłam żadnego błędu, chociaż mogłam używać wszelkich lup, mikroskopów i czegoś tam jeszcze.
    Co ja mogę zrobić? Zabawne, chce się krytyki, a nie można jej udzielić, bo wszystko jest henial. No ludzie : (
    Zuziu, czekam na Naxi – będzie Bufon, czuję jak ogarnia mnie radość. Marta umiera razem ze mną. Ale ona to pfff: nie odróżnia pand od koali, jak można ufać takiemu człowiekowi? Chce moje hasło, bezczelna (ja jej też, ale no…).
    Zapewniam Cię, że Twój ołtarzyk zjawi się u mnie w pokoju już niebawem. Postawię go obok tego z Jortini – viva najpiękniejsi.
    Kocham i podziwiam.

    OdpowiedzUsuń