Opowiadanie dedykowane Hani. Chyba nie muszę tłumaczyć, para mówi sama za siebie.
Wiesz, że jesteś moją najlepszą motywacją. Moją gwiazdką, aniołkiem, kochaną siostrzyczką i siostrzenicą zarazem. Wiesz, jak wiele zawdzięczam właśnie Tobie. A nie mogę dać Ci nic w zamian - poza tym właśnie. Więc daję. Mam nadzieję, że choćby w maleńkim stopniu Ci się spodoba.
!UWAGA!
Cały główny motyw historii i niektóre sceny zostały bezczelnie zerżnięte z "Deszczowej nocy" Jodi Picoult. Wprawdzie jest to tylko wycinek z tamtej powieści, opowiedziany w zupełnie inny sposób, jednak może zawierać pewne spoilery.
Tak tylko informuję i ostrzegam.
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,
Na klawiszach fal grają
krople deszczu
w płacz się mokry stapiają,
na klawiszach fal grają.
Chorał dźwięczy na morzu
nawałnicą,
pian naciek
zatopieniem fal grozi
w perło-wodnej sonacie.
Dyszy morze pochmurnie,
krople sieką
w zatracie,
coraz mocniej i górniej
w wodnej pieśni...
...sonacie...
*
- Spokojnie. Spokojnie. Dasz radę. Jeszcze chwilka. Dasz radę.
Męski głos odbija się od ścian pokoju, spływając po nich gorzkimi, pełnymi łez nutkami.
Męski głos odbija się od ścian pokoju, spływając po nich gorzkimi, pełnymi łez nutkami.
- Spokojnie. Kocham cię, pamiętaj.
Powietrze rozdzierają palce drobnej dłoni o jaskrawych - na chwilę obecną zielonkawych - paznokciach. Zawsze malowała je sama, nie ufała żadnym manikiurzystkom.
- Najmocniej.
- Najmocniej.
Pięć seledynowych szponów zagłębia się w skórze jego policzka, rysując pięć szkarłatnych smug, mających się w najbliższym czasie stać bliznami.
Opada.
- Jeszcze chwila.
- Jeszcze chwila.
Walczy.
- Jeszcze tylko moment...
Coraz ciszej.
- Jeszcze tylko moment...
Coraz ciszej.
- Spokojnie, kocham cię - powtarza fragment tej mantry idealnie wyważonym tonem, choć spocone dłonie trzęsą się jak cholera, zaciśnięte kurczowo na błękitnej powłoczce.
Coraz słabiej.
Przecież to już sam koniec, ostatnie sekundy.
Ale każda sekunda trwa stulecie.
Coraz mniej.
Nawet stulecie ma swój kres.
Nawet stulecie ma swój kres.
- Kocham cię, Cami.
Białe piórko wiruje w powietrzu, zaplątuje się w strumień rudych włosów.
Wszystko jest bielą.
Biel zamazuje mu się przed oczami.
Za to jej oczy nie widzą już niczego. A może właśnie wszystko?...
On się tego nigdy nie dowie.
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,
On się tego nigdy nie dowie.
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,
* * * Kilka lat wcześniej * * *
- Puść mnie, nie mogę oddychać.
- To nie oddychaj. - Docisnął mocniej jej szczupłe nadgarstki, oblepione piaskiem. Biały pył był wszędzie - w jej włosach, na gołych plecach, bladych ramionach, piegowatych policzkach.
- Co za... Złaź! - Niezdarnie próbowała przeturlać się na bok, ale nie było to takie łatwe.
- To poproś.
- Proszę, zejdź ze mnie. Dostanę kataru od tego świństwa.
- Nie dostaje się kataru od piasku.
- Ale ja jestem wyjątkowa - warknęła, dmuchając w wilgotny kosmyk, który przykleił się do jej ust.
- A z tym to się mogę zgodzić. - Oparł się o jej czoło i przez chwilę uważnie analizował głębię jej oczu, próbując się doszukać wszystkich odcieni brązu, które razem tworzyły obraz jej tęczówek.
Najpiękniejsze.
Najpiękniejsze.
Mógłby je fotografować bez końca.
O każdej porze, w każdym oświetleniu. W ociekającym deszczem mieście i na słonecznej plaży. Wczesnym rankiem, w środku dnia, o złotej godzinie tuż przed zachodem słońca i w rozjarzoną srebrem chwilę po zapadnięciu zmierzchu.
O każdej porze, w każdym oświetleniu. W ociekającym deszczem mieście i na słonecznej plaży. Wczesnym rankiem, w środku dnia, o złotej godzinie tuż przed zachodem słońca i w rozjarzoną srebrem chwilę po zapadnięciu zmierzchu.
Choć jego kolekcja zawierała już tysiące zdjęć, z ręką na sercu mógłby powiedzieć, że każde było inne. Wszystkie - wyjątkowe. Jak ona.
Słońce śmieje się w twoich włosach.
...............................................................................................
Czy pamiętam dzień, kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy?
Oczywiście, że pamiętam.
Raz, że takie rzeczy jak pierwsze spotkanie tej jedynej (bo byłaś nią, czy muszę ci o tym przypominać?) tkwią w pamięci najmocniej. Dwa, że ciebie - wtedy - zawsze - po prostu NIE dało się przeoczyć.
Widzę to jak dziś - tamto słoneczne popołudnie.
Widzę to jak dziś - tamto słoneczne popołudnie.
Ja - mało istotny, siedzący na fontannie, wyjmujący kamyk z trampka. Ty - idąca chodnikiem w sobie tylko znanym kierunku (który prowadził zresztą do twojego domu, jak się potem okazało).
Ty - jedyna w swoim rodzaju, jedyna na świecie, jedyna - dla mnie.
Ty.
Jeden sandał na twojej stopie, drugi z urwanym paskiem dyndający w dłoni, którą z ożywieniem gestykulujesz podczas rozmowy telefonicznej.
Dzieciak - twój siostrzeniec - latający dookoła jak wściekły.
Widzę to tak wyraźnie - wszędzie pełno gołębi.
Wielkie słońce.
I twój lewy sandał w lewej ręce.
I twoja lewa stopa - bosa - zakurzona, prawie czarna od pyłu.
I płócienna torba pełna książek w zgięciu łokcia.
I ten dzieciak.
I słuchawka telefonu, przytrzymywana ramieniem - za mocno opalonym, skóra z niego złazi.
I twój jasny głos, niosący się z daleka "Nie, nie jestem zajęta, możesz mówić".
Ty - jedyna w swoim rodzaju, jedyna na świecie, jedyna - dla mnie.
Ty.
Jeden sandał na twojej stopie, drugi z urwanym paskiem dyndający w dłoni, którą z ożywieniem gestykulujesz podczas rozmowy telefonicznej.
Dzieciak - twój siostrzeniec - latający dookoła jak wściekły.
Widzę to tak wyraźnie - wszędzie pełno gołębi.
Wielkie słońce.
I twój lewy sandał w lewej ręce.
I płócienna torba pełna książek w zgięciu łokcia.
I twój jasny głos, niosący się z daleka "Nie, nie jestem zajęta, możesz mówić".
Słońce śmieje się w twoich włosach.
To, z jakim wdziękiem utykasz, taszcząc tysiąc spraw, zapada w pamięć. Zagrzebuje się między inne zdarzenia, odpycha je, mości dla siebie miejsce. Zwija się dokładnie pośrodku w rudy kłębek o wielkich, brązowych oczach i strzaskanych na raka ramionach.
Moja dziwaczka.
Moja kochana.
........................
Lekarz miał biały kitel, narzucony niedbale na garnitur. I czerwony krawat. Pewnie jakiś profesor.
Krzaczaste brwi nadawały jego twarzy - która w latach świetności musiała być piekielnie przystojna - wiecznie zagniewany wyraz.
Przeglądał sobie w najlepsze papiery, jakoś nie śpiesząc się zanadto do podejścia.
Zerwał się z miejsca, prostując zesztywniałe od zbyt długiego siedzenia ciało.
- Panie doktorze?
Otrzymał w zamian roztargnione spojrzenie szarych oczu, ukrytych w gęstych zmarszczkach.
- Czy Camila...
- Nazwisko? - spytał chłodno, mierząc go wzrokiem.
- Marino.
- A pańskie?
- No, to samo przecież! - zniecierpliwił się.
- I jest pan...?
- Mężem. Czy już coś...
- A może pan to jakoś udowodnić?
- Mam panu pokazać obrączkę czy jak? - zaperzył się Seba. - Po cholerę te formalności? To tylko złamanie!
- Upraszałbym jednak o spokój - powiedział flegmatycznie, zaglądając po raz kolejny w plik kartek, które trzymał. - Nie mogę udzielać informacji byle komu.
- Czemu, to coś poważnego? - Jego serce momentalnie przyspieszyło. Czuł jego uderzenia w gardle.
- Złamanie samo w sobie nie jest najgorsze. Jednakże...
- Co?
- Na zdjęciu... - Tu pomachał blatem czarnej folii. - ... przy okazji wyszły na jaw spore ubytki w kościach.
- I to nie jest normalne? - upewnił się, nie myślał już zbyt trzeźwo.
- Gdyby było, czy mówiłbym o tym panu?
- Chyba nie... - mruknął, wsuwając dłoń do kieszeni płaszcza i bawiąc się pękiem kluczy - jak zawsze w chwilach zdenerwowania. - Ale co to jest? Osteoporoza?
- Wydaje nam się... Nie mamy całkowitej pewności, ale... - Przerzucał spojrzenie z papierów na zdjęcie rentgenowskie, ze zdjęcia na niego, z niego na papiery. Wreszcie spojrzał mu znowu w oczy. - To są przerzuty.
Love, love, love, this could be heaven for everyone
You know that
This could be heaven for everyone
***
II. Miłość poraża niektórych ludzi niczym zbłąkana błyskawica, zmienia w ognistą pochodnię, zapiera dech i powala na kolana.
Potem, choć oczywiście bez żadnej wyraźnej granicy, zniknęła nadzieja.
A może jej nigdy nie było?
Rzecz w tym, że ona dla niego zawsze była piękna. Kochał ją w dżinsach, uwielbiał w spódnicach do ziemi. Pragnął jej w letnich sukienkach i w puchowych kurtkach. Jednak mimo wszystko - zawsze najpiękniejsza była, gdy odziewał ją jedynie blask księżyca, tak miękko srebrzący każdą krawędź jej ciała. I w tejże właśnie trzeciej szufladzie, do której teraz sięgały jej ręce, spoczywały zdjęcia zarezerwowane wyłącznie dla ich oczu - piękne akty, nieograniczone żadnym narzuconym poczuciem przyzwoitości.
Wstrzymał oddech, gdy z wysiłkiem odciągnęła ciężkie drewno i wyjęła stosik kawałków błyszczącego papieru, przerzucając je nieomylnie. Wzięła do ręki jedno. Nie widział go wprawdzie z tej odległości, ale dobrze wiedział, które to. Jej ulubione, na którym wygląda jak szekspirowska Ofelia. Mokre włosy oblepiają jej kark, a po białej skórze staczają się błyski kropel. Fotografia jest czarno-biała, mocno skontrastowana. W twarzy odcinają się łuki brwi, wachlarzyki spuszczonych rzęs, cień pod nosem i zarys rozchylonych ust. Niżej - obojczyki, szare cienie na szyi i ciemne półksiężyce brodawek. Tło jest całkiem czarne, reszta to biel - układająca się w plamę jej ciała, zaczynająca u nasady wysokiego czoła, a kończąca na łagodnych półkolach piersi.
Moja kochana.
........................
- Gapisz się i gapisz.
- Próbuję ogarnąć, jak można być aż tak idealnym...
- Przesłodziłeś.
-...przy tylu nieidealnościach.
- Niby jakich? - Zerwała się gwałtownie - kocim, płynnym zrywem - zrzucając go z siebie z taką siłą, że poleciał do tyłu i teraz to on leżał na plecach. Opadła na kolana obok niego, krzyżując brudne przedramiona na piersi.
- Serio mam je wszystkie wymieniać? - Objął ją ciepłym spojrzeniem. - Po kolei?
- Tylko spróbuj.
- No więc jesteś bardzo brutalna...
- Jaka?! - Teraz była górą. Przygniotła mu brzuch kolanami aż jęknął.
- Właśnie taka - wystękał, pozwalając jej przez chwilę nacieszyć się zwycięstwem. Jednak w ostatecznym rozrachunku był silniejszy. Trochę.
Góra, dół. Dół, góra.
Wreszcie obok siebie.
- Tak jest najlepiej - zadecydował, odgarniając na bok pozlepiane potem i piaskiem miedziane kosmyki i - już bez zbędnych wstępów - odnajdując popękane od soli i wiatru usta, które chowały tysiące różnych uśmiechów - kpiących, niewinnych, uwodzicielskich.
Oporne na zewnątrz, delikatne w środku - jak ona sama.
Na każdą okazję mające gotową odpowiedź.
Oporne na zewnątrz, delikatne w środku - jak ona sama.
Na każdą okazję mające gotową odpowiedź.
Ciekawe, jak zabrzmi w nich "tak".
Pomyślał, że gdyby wypadało zrobić zdjęcie jej oczu w momencie, w którym będzie wypowiadała to słowo - niechybnie miałby najpiękniejszą fotografię do kolekcji.
- Wiesz, że jestem w tobie szaleńczo zakochany?
- Ale nie bardziej, niż ja w tobie.
- Bardziej.
Wtedy... wtedy wszystko było jakieś wyraźniejsze.
Bardziej intensywne.
Kolory żywsze, dźwięki głośniejsze, dotyk bardziej przejmujący.
Krew gęstsza, palce niecierpliwsze, kontury ostrzejsze.
Jej oczy, usta - pełne życia.
Pełne światła.
Pełne obietnic.
Pełne nadziei.
Zapowiadające przyszłość...
_______________________________________________________________
I. Człowiek potrafi tak bardzo zatracić się w miłości, że ukochana osoba staje się na zawsze cząstką jego samego.
**
_______________________________________________________________
This could be heaven
This could be heaven
This could be heaven for everyone
Jacyś dziwni ludzie, jeżdżący na księżycach i gwiazdach. Biel, dużo bieli.
I dużo tandety.
- Co robisz? - zawołał w stronę kuchni.
- Testuję pierwiastki promieniotwórcze w kuchence mikrofalowej.
- Pokaż. - Oderwał wzrok od teledysku i podreptał do małego pomieszczenia, gdzie zastał ją przy stole, wbijającą piąstki w kulkę lepkiego ciasta.
- Jak możesz mnie tak haniebnie okłamywać? - Stanął za nią, dmuchnął w opadający na ramię, rudy lok. - A tak chciałem to zobaczyć.
- Biedny. - Z zaciętością uderzała bladą masą w stolnicę, jakby ta wyrządziła jej wielką przykrość.
- I po co tyle agresji? - Położył dłonie na jej umączonych knykciach i na moment przytrzymał.
- Drożdżowe bez tego nie wyjdzie.
- Akurat. Każdy potrzebuje delikatności, bo inaczej stanie się kłębkiem nerwów.
- Nie wiedziałam, że mam w domu psychologa - parsknęła, odwracając się do niego. - Spotkałeś się kiedyś z przypadkiem nerwicy u ciasta?
- Zawsze musi być ten pierwszy raz. Zostaw już to. - Pogładził jej dłonie. - Chciałbym cię zabrać na łyżwy.
- Czy to nie może poczekać? - spytała niechętnie, wypuszczając biedne drożdżowe z agresywnych dłoni.
- Nie. Gdy wrócimy, akurat będziesz je miała wyrośnięte.
- Do tego czasu ciasto zdąży zalać kuchnię, a drożdże ogłosić niepodległość. - Załamała dramatycznie ręce nad swoją piękną, prawie nową kuchnią, umeblowaną według jej nieco pokręconego widzimisię.
- Trudno. Rozkaz brzmi: idziemy.
- Nie zmusisz mnie do tego.
- Czyżby?
- To nie fair... - jęczała jeszcze, gdy jej stopy straciły kontakt z podłożem, a sufit tylko mignął przed oczami. - Nic się nie zmieniło od czasów prehistorycznych.
- I bardzo dobrze. - Pogwizdując ruszył w kierunku drzwi, nie mając bladego pojęcia, że to nie jest ostatni raz tego dnia, kiedy trzyma ją na rękach.
**
_______________________________________________________________
This could be heaven
This could be heaven
This could be heaven for everyone
Jacyś dziwni ludzie, jeżdżący na księżycach i gwiazdach. Biel, dużo bieli.
I dużo tandety.
- Co robisz? - zawołał w stronę kuchni.
- Testuję pierwiastki promieniotwórcze w kuchence mikrofalowej.
- Pokaż. - Oderwał wzrok od teledysku i podreptał do małego pomieszczenia, gdzie zastał ją przy stole, wbijającą piąstki w kulkę lepkiego ciasta.
- Jak możesz mnie tak haniebnie okłamywać? - Stanął za nią, dmuchnął w opadający na ramię, rudy lok. - A tak chciałem to zobaczyć.
- Biedny. - Z zaciętością uderzała bladą masą w stolnicę, jakby ta wyrządziła jej wielką przykrość.
- I po co tyle agresji? - Położył dłonie na jej umączonych knykciach i na moment przytrzymał.
- Drożdżowe bez tego nie wyjdzie.
- Akurat. Każdy potrzebuje delikatności, bo inaczej stanie się kłębkiem nerwów.
- Nie wiedziałam, że mam w domu psychologa - parsknęła, odwracając się do niego. - Spotkałeś się kiedyś z przypadkiem nerwicy u ciasta?
- Zawsze musi być ten pierwszy raz. Zostaw już to. - Pogładził jej dłonie. - Chciałbym cię zabrać na łyżwy.
- Czy to nie może poczekać? - spytała niechętnie, wypuszczając biedne drożdżowe z agresywnych dłoni.
- Nie. Gdy wrócimy, akurat będziesz je miała wyrośnięte.
- Do tego czasu ciasto zdąży zalać kuchnię, a drożdże ogłosić niepodległość. - Załamała dramatycznie ręce nad swoją piękną, prawie nową kuchnią, umeblowaną według jej nieco pokręconego widzimisię.
- Trudno. Rozkaz brzmi: idziemy.
- Nie zmusisz mnie do tego.
- Czyżby?
- To nie fair... - jęczała jeszcze, gdy jej stopy straciły kontakt z podłożem, a sufit tylko mignął przed oczami. - Nic się nie zmieniło od czasów prehistorycznych.
- I bardzo dobrze. - Pogwizdując ruszył w kierunku drzwi, nie mając bladego pojęcia, że to nie jest ostatni raz tego dnia, kiedy trzyma ją na rękach.
I że za to - ostatni, kiedy robi to całkiem beztrosko.
......................................................................................................
Czy pamiętam, kiedy i ile razy niosłem ciebie, moja najdroższa?
Pamiętam.
Pamiętam wszystko, nie myśl sobie.
Już wtedy, tamtego pierwszego dnia, zaproponowałem ci pomoc. Odrzuciłaś ją od razu, ale gdy odchodząc, wdepnęłaś bosą stopą w coś niekoniecznie miłego... Wtedy przyjęłaś moje ramię i resztę drogi pokonałaś, skacząc na jednej nodze.
A usta ci się nie zamykały.
Gdy dotarliśmy, powiedziałaś, że na pewno denerwuje mnie twoja gadatliwość. A ja zaprzeczyłem. Nie z grzeczności. Ty naprawdę nigdy mnie nie denerwowałaś.
Zresztą zamknąć ci buzię pocałunkiem to żadna sztuka.
Drugi raz?
Chyba wtedy, gdy założyłaś nowe szpilki na naszą pierwszą randkę i obtarły cię do krwi. Chciałaś mi zaimponować? Po co? Już wtedy zginąłem z kretesem, porażony twoim urokiem. Obcasy nie zmieniłyby mojego uwielbienia ani o jotę, bo już i tak sięgało zenitu.
Czwarty, gdy przenosiłem cię przez próg.
Pominąłem trzeci? To było jeszcze dużo wcześniej.
Zasnęłaś na meczu. Zaniosłem cię do mojego łóżka, a potem sam spałem na podłodze. Kanapę zajął mój pies.
Chyba mimo wszystko mam za miękkie serce.
Ale przynajmniej ci w nim wygodnie, prawda?
...........................................................................
- Widzisz, jednak mam coś z Kopciuszka. - Śmiała się, choć łzy płynęły jej po policzkach i ginęły w czerwonym szaliku.
- Jesteś moją księżniczką. - Spojrzał w lusterko wsteczne i posłał jej krzepiący uśmiech, chociaż sam był zdenerwowany jak nigdy. - Wygodnie ci tam?
- Mam pełno miejsca przecież. - Wskazała na swoje wyciągnięte wzdłuż tylnego siedzenia nogi. Na lewej wciąż miała łyżwę. Prawa, w samej skarpetce, puchła w niepokojącym tempie.
- Moja biedna. To wszystko przeze mnie - jęknął, jadąc kompletnie nieprzepisowo i ignorując wszystkie możliwe znaki stopu i ograniczenia prędkości. Dotarli do szpitala w rekordowym czasie.
- A ciasto już pewnie jest w całym domu - mruknęła, gdy wysiadł, otworzył jej drzwi i najostrożniej jak się dało wziął swojego połamanego Kopciuszka na ręce. - Au. Pieprzyć tę nogę, to nic takiego. Ale tego ciasta ci nie daruję.
Lekarz miał biały kitel, narzucony niedbale na garnitur. I czerwony krawat. Pewnie jakiś profesor.
Krzaczaste brwi nadawały jego twarzy - która w latach świetności musiała być piekielnie przystojna - wiecznie zagniewany wyraz.
Przeglądał sobie w najlepsze papiery, jakoś nie śpiesząc się zanadto do podejścia.
Zerwał się z miejsca, prostując zesztywniałe od zbyt długiego siedzenia ciało.
- Panie doktorze?
Otrzymał w zamian roztargnione spojrzenie szarych oczu, ukrytych w gęstych zmarszczkach.
- Czy Camila...
- Nazwisko? - spytał chłodno, mierząc go wzrokiem.
- Marino.
- A pańskie?
- No, to samo przecież! - zniecierpliwił się.
- I jest pan...?
- Mężem. Czy już coś...
- A może pan to jakoś udowodnić?
- Mam panu pokazać obrączkę czy jak? - zaperzył się Seba. - Po cholerę te formalności? To tylko złamanie!
- Upraszałbym jednak o spokój - powiedział flegmatycznie, zaglądając po raz kolejny w plik kartek, które trzymał. - Nie mogę udzielać informacji byle komu.
- Czemu, to coś poważnego? - Jego serce momentalnie przyspieszyło. Czuł jego uderzenia w gardle.
- Złamanie samo w sobie nie jest najgorsze. Jednakże...
- Co?
- Na zdjęciu... - Tu pomachał blatem czarnej folii. - ... przy okazji wyszły na jaw spore ubytki w kościach.
- I to nie jest normalne? - upewnił się, nie myślał już zbyt trzeźwo.
- Gdyby było, czy mówiłbym o tym panu?
- Chyba nie... - mruknął, wsuwając dłoń do kieszeni płaszcza i bawiąc się pękiem kluczy - jak zawsze w chwilach zdenerwowania. - Ale co to jest? Osteoporoza?
- Wydaje nam się... Nie mamy całkowitej pewności, ale... - Przerzucał spojrzenie z papierów na zdjęcie rentgenowskie, ze zdjęcia na niego, z niego na papiery. Wreszcie spojrzał mu znowu w oczy. - To są przerzuty.
Love, love, love, this could be heaven for everyone
You know that
This could be heaven for everyone
***
____________________________________________________________________
II. Miłość poraża niektórych ludzi niczym zbłąkana błyskawica, zmienia w ognistą pochodnię, zapiera dech i powala na kolana.
**
____________________________________________________________________
Nigdy nie oglądał seriali medycznych. Nudziły go. To Camila była fanką House'a i różnych innych przystojniaków w białych fartuchach. I to ona zawsze operowała fachowym słownictwem, często w ten sposób robiąc z niego idiotę. Kilka razy sprawdzał znaczenia poszczególnych pojęć w internecie, ale po wygooglowaniu hasła "stomia" jakoś odechciało mu się zgłębiania tego świata. Był straszny.
Nigdy nie oglądał seriali medycznych. Nudziły go. To Camila była fanką House'a i różnych innych przystojniaków w białych fartuchach. I to ona zawsze operowała fachowym słownictwem, często w ten sposób robiąc z niego idiotę. Kilka razy sprawdzał znaczenia poszczególnych pojęć w internecie, ale po wygooglowaniu hasła "stomia" jakoś odechciało mu się zgłębiania tego świata. Był straszny.
A teraz był w tych wszystkich pojęciach tak oblatany jak w terminach z fotografii, która była przecież jego zawodem. Ostatnimi czasy nie miał głowy do robienia i wywoływania zdjęć. Za to znał na pamięć definicję aneuploidii, wiedział, czym jest mastektomia i na czym polega radioterapia, i że niegroźnie brzmiące "leczenie paliatywne" ma znaczenie tak potworne, że sama jego perspektywa spędzała mu sen z powiek.
Na razie była jeszcze nadzieja. Pogryzione do krwi ręce i samotne wieczory. Chwile wypełnione oczekiwaniem i te z gorączkowym uściskiem jej palców, gdy mocno trzymał ją za rękę i pocieszał. Godziny martwe i puste, minuty pełne jej bólu, który on odczuwał jak własny, sekundy strachu. Całe dni modlitw.
Były jej łzy i jego czułe szepty. Przelotne zetknięcia palców, kradzione z trudem pocałunki i ciche noce, przerywane czasem przez głośny krzyk.
Były słowa, dużo słów. Pocieszające słowa, które nie niosły ukojenia. Pokrzepiające słowa, w których nie było ani grama radości. Słowa obietnic, w których jedyną pewną rzeczą było to, że wszystko jest niepewne. Słowa miłości, jako jedyne mające jakieś odbicie w prawdzie.
Wreszcie: była sobie carcinoma mammae, która dmuchnęła w ich świat, solidną budowlę zamieniając w garść piasku.
I niszczyła nadal.
Coś się stało z ich życiem, coś dziwnego. Ktoś naruszył ich głośność. Założył tłumik, przykręcił pokrętło w głośniku. Teraz obraz dwójki wariatów, robiących sobie zdjęcia wszędzie i we wszystkich pozach, tarzających się po piasku, przebiegających przez ulicę pośród hałasu klaksonów, malujących ściany w nowym domu na wszystkie możliwe kolory - obraz ten blakł, zamazywał się, niknął jak senna zjawa. Barwy traciły jaskrawość, linie stapiały się z mglistym tłem, dźwięki coraz bardziej zlewały w niknący szum.
Potem, choć oczywiście bez żadnej wyraźnej granicy, zniknęła nadzieja.
A może jej nigdy nie było?
...................................................................................................................
W gruncie rzeczy chyba nie ma niczego, czego byśmy jeszcze nie zrobili.
Zwykle działało na prostej zasadzie przekory. "Co?! Ja nie zrobię? No to patrz!".
Skoczyłem na bungee.
Ty ze spadochronem.
Wszedłem na dach sklepu i recytowałem sonety Szekspira tak długo, aż ktoś z gapiów zadzwonił pod 112.
Ty wezwałaś radiowóz pod kino i poprosiłaś, żeby cię podwieźli do domu, bo nie chce ci się iść pieszo.
W Paryżu zrzuciłem bukiet róż z wieży Eiffla. Do dziś nie wiem, czy ktoś go wtedy złapał.
Ty stałaś pod Luwrem i mówiłaś wszystkim przechodzącym, że jesteś dziełem sztuki. Parę osób nawet przyjęło propozycję wspólnego zdjęcia.
Kupiłem w zoologicznym myszoskoczka, którego nazwałem Camila.
Twój wąż Sebastian go zeżarł.
Zresztą sam szybko zdechł (karma wraca).
Jazda konna, spacer po linie, nurkowanie i gra w pokera w prawdziwym kasynie. Podróżowaliśmy trochę. Spróbowaliśmy wszystkich możliwych rozrywek.
A potem wszystko się zmieniło.
Raz udało mi się wyciągnąć cię do teatru. Jeszcze w trakcie remisji - bardzo krótkiej, jak się okazało.
Teraz ja spytam: czy pamiętasz? Pamiętasz tamten wieczór, najdroższa?
....................................................................................................................
- Chciałabym mieć to już za sobą.
- Co?
- Umieranie - wyjaśniła dość beznamiętnym tonem, otwierając drzwi taksówki. Zapłacił kierowcy, zostawiając w pośpiechu o wiele za szczodry napiwek. I pognał za nią.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Zatrzymał się w połowie schodów i patrzył, jak ona mocuje się z kluczem. Jej szczupła sylwetka kryła się pod luźną sukienką. Szarą, z krótkim rękawkiem i półokrągłym kołnierzykiem, z głębokimi kieszeniami, zapinaną z tyłu na szereg wielkich, okrągłych guzików.
Z tego wszystkiego tylko kieszenie były w jej stylu. Reszta wyglądała tak ponuro i żałośnie, że nawet ogniste włosy nie ratowały sytuacji. Ona sama była ponura, jakby wraz z piersią i węzłami chłonnymi odjęto jej cały optymizm.
W sumie ciężko się dziwić.
- Co mogę chcieć? - spytała obojętnie, odemknąwszy drzwi. Zostawiła baleriny za progiem i weszła głębiej w ciche, pozbawione życia mieszkanie. - Ja już nie żyję. Nie naprawdę. A muszę się męczyć i wciąż oddychać.
- Takich rzeczy się nie mówi. - Zatrzymał ją w przedpokoju, przytrzymując za łokieć. - Wiesz, jak mnie to boli?
- Nie masz pojęcia, czym jest ból - szepnęła, w jego uścisku mała i krucha jak porcelanowa laleczka o wielkich, namalowanych oczach i jedwabnych lokach, kontrastujących tak ostro z bladością skóry.
- Ale nie stawiaj go na równi z życiem. Życie to coś więcej niż cierpienie.
- Nie dla mnie, Seba. I dobrze o tym wiesz. - Odwróciła się od niego i zmierzyła wzrokiem swoje odbicie w lustrze - wielkim, od samej podłogi, odbijającym całą sylwetkę. - Jestem cieniem.
- Źle patrzysz - zawyrokował, kładąc dłonie na jej ramionach. - Poczekaj. - Pogładził jej zimny kark, przesunął palcami po plecach. Ostatni guzik wyskoczył z dziurki i popielaty materiał został w jego dłoniach. Odłożył go na bok i z nieskończoną delikatnością poradził sobie z każdą haftką, tasiemką, przełamując cieniutkie bariery tkanin, dzielące go od jej ciała.
W sumie ciężko się dziwić.
- Co mogę chcieć? - spytała obojętnie, odemknąwszy drzwi. Zostawiła baleriny za progiem i weszła głębiej w ciche, pozbawione życia mieszkanie. - Ja już nie żyję. Nie naprawdę. A muszę się męczyć i wciąż oddychać.
- Takich rzeczy się nie mówi. - Zatrzymał ją w przedpokoju, przytrzymując za łokieć. - Wiesz, jak mnie to boli?
- Nie masz pojęcia, czym jest ból - szepnęła, w jego uścisku mała i krucha jak porcelanowa laleczka o wielkich, namalowanych oczach i jedwabnych lokach, kontrastujących tak ostro z bladością skóry.
- Ale nie stawiaj go na równi z życiem. Życie to coś więcej niż cierpienie.
- Nie dla mnie, Seba. I dobrze o tym wiesz. - Odwróciła się od niego i zmierzyła wzrokiem swoje odbicie w lustrze - wielkim, od samej podłogi, odbijającym całą sylwetkę. - Jestem cieniem.
- Źle patrzysz - zawyrokował, kładąc dłonie na jej ramionach. - Poczekaj. - Pogładził jej zimny kark, przesunął palcami po plecach. Ostatni guzik wyskoczył z dziurki i popielaty materiał został w jego dłoniach. Odłożył go na bok i z nieskończoną delikatnością poradził sobie z każdą haftką, tasiemką, przełamując cieniutkie bariery tkanin, dzielące go od jej ciała.
Stała cicho, bez ruchu. Szklanym spojrzeniem obserwowała w tafli zwierciadła, jak jego odbicie również pozbywa się ubrań.
- Siadaj. - Pociągnął ją na podłogę i usadził przodem do lustra a tyłem do siebie, między swoimi nogami. Objął ją mocno ramionami, definitywnie spajając dwa ciała. - Teraz popatrz. I powiedz mi, co widzisz.
Brązowe szkiełka zmierzyły badawczo obrazek, zamknięty w rzeźbionych ramach.
- Dwoje gołych ludzi.
- Dobrze. Co jeszcze?
- Że mam wory pod oczami. A ty powinieneś się staranniej golić.
- To na pierwszy rzut oka. - Mocniej wtulił w siebie jej nieco kanciaste plecy. - A jeśli się bardziej przyjrzysz?
- Widzę, że tobie niczego nie brakuje. A mi wręcz przeciwnie. - Wzruszyła ramionami, opuszczając głowę. Jedną ręką sięgnął do jej podbródka i ponownie uniósł.
- Wcale nie.
- Jesteś ślepy w takim razie. - Skrzywiła usta, z wyraźnym wysiłkiem wpatrując się w nich. - Niedługo rozlecę się na kawałki.
- Wiesz, co ja widzę? - Kiwnął głową w stronę lustra. - Że jesteś częścią mnie. Jak ręka albo serce. Widzę, że jeśli z tego odbicia znikniesz ty, to ja razem z tobą.
Przez zmrużone rzęsy przyglądała się jasnej plamie, która drżała w przezroczystej głębi. Biel, przybrana dwoma ciemnymi czuprynami i dwoma parami ciemnych oczu.
- To się tylko tak fajnie mówi. A życie i tak robi swoje. - Podciągnęła kolana pod brodę i wpatrywała się w podłogę. O lśniące panele roztrzaskała się łza.
- Dwoje gołych ludzi.
- Dobrze. Co jeszcze?
- Że mam wory pod oczami. A ty powinieneś się staranniej golić.
- To na pierwszy rzut oka. - Mocniej wtulił w siebie jej nieco kanciaste plecy. - A jeśli się bardziej przyjrzysz?
- Widzę, że tobie niczego nie brakuje. A mi wręcz przeciwnie. - Wzruszyła ramionami, opuszczając głowę. Jedną ręką sięgnął do jej podbródka i ponownie uniósł.
- Wcale nie.
- Jesteś ślepy w takim razie. - Skrzywiła usta, z wyraźnym wysiłkiem wpatrując się w nich. - Niedługo rozlecę się na kawałki.
- Wiesz, co ja widzę? - Kiwnął głową w stronę lustra. - Że jesteś częścią mnie. Jak ręka albo serce. Widzę, że jeśli z tego odbicia znikniesz ty, to ja razem z tobą.
Przez zmrużone rzęsy przyglądała się jasnej plamie, która drżała w przezroczystej głębi. Biel, przybrana dwoma ciemnymi czuprynami i dwoma parami ciemnych oczu.
- To się tylko tak fajnie mówi. A życie i tak robi swoje. - Podciągnęła kolana pod brodę i wpatrywała się w podłogę. O lśniące panele roztrzaskała się łza.
_______________________________________________________________
III. [...] wiem, że mnie kochasz - powiedziała. - Pytanie tylko, jak bardzo?
**
_______________________________________________________________
- Nie da się zrobić nic?
- Oczywiście, że da. Likwidować ból, poprawiać komfort życia. Nawet przez...
- Czyli nic. - Wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami.
Wyrok zapadł.
III. [...] wiem, że mnie kochasz - powiedziała. - Pytanie tylko, jak bardzo?
**
_______________________________________________________________
- Nie da się zrobić nic?
- Oczywiście, że da. Likwidować ból, poprawiać komfort życia. Nawet przez...
- Czyli nic. - Wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami.
Wyrok zapadł.
Kwestia paru miesięcy, tak mu powiedzieli.
Noce zwykle wiązały się z bezsennością. Tęczowe zaświaty wyciągały łagodne ręce po jej wymęczone ciało, szpony bólu szarpały w drugą stronę. Otwierała oczy i całymi godzinami gapiła się w sufit.
Oczy też zawodziły. Przerzuty do mózgu nie tylko rozszarpywały jej głowę, ale i oszukiwały wzrok, zwodząc jakimiś urojonymi obrazami. Migającymi błyskawicami, kolorowymi punktami, których nie potrafiła znieść. Bała się ich.
Słuchał uważnie, kiedy próbowała mu je opisać. Podsuwał rękę, na której jej palce zostawiały siniaki - podczas co agresywniejszych ataków bólu. Tulił, pocieszał tak długo, aż jej oddech zwalniał i znów stawał się regularny.
Często czuwał, jeśli ona nie spała. Jeśli jakimś cudem zasnęła - obserwował ją śpiącą i szeptał nieokreślone prośby w stronę sufitu, nad którym ponoć znajdowało się jakieś Niebo.
Czasem jednak zmęczenie wygrywało i sam zasypiał.
Pewnej nocy z tego lekkiego półsnu wyrwał go jakiś ruch. Obrócił się na bok i natrafił wzrokiem na jej postać, jaśniejącą w półmroku jak duch.
Podeszła do komody, w której trzymał niektóre ulubione zdjęcia, żeby móc je łatwo znaleźć. Białe palce przejechały po hebanowym meblu i zatrzymały się na trzeciej szufladzie od góry.
Rzecz w tym, że ona dla niego zawsze była piękna. Kochał ją w dżinsach, uwielbiał w spódnicach do ziemi. Pragnął jej w letnich sukienkach i w puchowych kurtkach. Jednak mimo wszystko - zawsze najpiękniejsza była, gdy odziewał ją jedynie blask księżyca, tak miękko srebrzący każdą krawędź jej ciała. I w tejże właśnie trzeciej szufladzie, do której teraz sięgały jej ręce, spoczywały zdjęcia zarezerwowane wyłącznie dla ich oczu - piękne akty, nieograniczone żadnym narzuconym poczuciem przyzwoitości.
Wstrzymał oddech, gdy z wysiłkiem odciągnęła ciężkie drewno i wyjęła stosik kawałków błyszczącego papieru, przerzucając je nieomylnie. Wzięła do ręki jedno. Nie widział go wprawdzie z tej odległości, ale dobrze wiedział, które to. Jej ulubione, na którym wygląda jak szekspirowska Ofelia. Mokre włosy oblepiają jej kark, a po białej skórze staczają się błyski kropel. Fotografia jest czarno-biała, mocno skontrastowana. W twarzy odcinają się łuki brwi, wachlarzyki spuszczonych rzęs, cień pod nosem i zarys rozchylonych ust. Niżej - obojczyki, szare cienie na szyi i ciemne półksiężyce brodawek. Tło jest całkiem czarne, reszta to biel - układająca się w plamę jej ciała, zaczynająca u nasady wysokiego czoła, a kończąca na łagodnych półkolach piersi.
Teraz delikatnie obrysowała palcem ten owalny kształt, spuszczając nisko głowę. Spięte w luźny węzeł włosy odsłaniały jej piękną szyję.
Nie odrywając wzroku od zdjęcia uniosła wolną prawą rękę, zatrzymując ją na wysokości mostka. Rozcapierzonymi palcami złapała powietrze, zacisnęła pięść na pustce.
Po prawej stronie nie było nic. Tylko blizna po mastektomii i pełna rozpaczy dłoń, niemogąca odnaleźć dawnego fragmentu ciała.
Po plecach przeleciał mu zimny dreszcz gdy tak patrzył na ten smutny gest i na jej ciemne oczy utkwione w Camili z fotografii. Tamta miała obie piersi i usta bez cienia goryczy w kącikach.
I nie istniała.
Welon panny młodej ze zdjęcia powiewał na wietrze. Biały obłok delikatnego materiału, jaśniejący na tle szarego nieba. Pochmurny dzień. Biel i szarość. Jasność i cień.
- Kochasz mnie. - Nie pytanie. Stwierdzenie faktu. - Kochasz. Zrób to.
- Właśnie dlatego nie mogę się na to zgodzić, że cię kocham.
- Widocznie niewystarczająco.
Welon falował, zatrzymany w bezruchu wraz z błyskiem migawki. Tiul miał na zawsze pozostać uniesiony w jesienne powietrze, smagnięty wichurą, wtopiony w mgliste niebo.
- Bardziej się nie da - zaprotestował ze złością.
- Da się. Tylko nie chcesz w to uwierzyć. - Zeskoczyła z jego kolan. Płomień włosów podskoczył na jej plecach jak ogon komety. - Gdybyś mnie naprawdę kochał...
- Myślisz, że to jest NIE NAPRAWDĘ? - Dopędził ją w drzwiach, szarpnął, chwycił mocno. - Tak myślisz?
Nie odpowiedziała.
Panna młoda na zdjęciu obracała lekko głowę, patrzyła w ślad za swoim uciekającym welonem. Śmiała się szeroko, ukazując wszystkie zęby.
Biel i szarość. Ale więcej bieli.
Teraz, gdy tak patrzyli oboje w dół na kolorowe plamy tańczących par, ich zgodne spojrzenia kierowały się wciąż na jedną z nich, która - tak jak oni - nie widziała poza sobą świata. Techniki za bardzo w ich tańcu nie było. Facet mylił kroki, a rudowłosa kobietka czasem przystawała w miejscu, czasem ruszała za szybko, nie do taktu, czasem kołysała się za wolno - ale w każdym ich ruchu, zetknięciu dwóch ciał, w każdym nachyleniu się ust do ucha było tyle uczucia, że wszystko inne bladło, chowało się przed nimi. W sali pełnej ludzi byli całkiem sami, zapamiętani w sobie i zagubieni jedno w drugim - tak, że nie było do końca wiadomo, kto tu ma nad kim władzę.
Każda jest inna i każda największa, powiedziała. Miłość. Coś w tym było. I nawet jeśli na liście zakochanych par odruchowo stawiał siebie i Natkę na samym szczycie, to przecież tamten patrzył na kobietę w swoim ramionach tak samo, jak on na to zwariowane stworzenie, które dopiero co ślubowało mu miłość i wierność.
- Ale ona jest strasznie blada - z typową dla siebie troskliwością zauważyła nagle, przerywając mu moment zamyślenia - tak rzadki przecież. - Dobrze się czuje?
- Możesz iść zapytać, ale wtedy im przerwiesz - zauważył trzeźwo.
- Nie no, ale serio. Jest na coś chora?
- Skąd mam wiedzieć? Nie znam jej. - Wzruszył lekko ramionami, uderzając o poręcz palcami w rytmie piosenki.
- Jak nie znasz? - spytała nieuważnie, rozglądając się po reszcie gości. - Partner ci jej nie przedstawił?
- Jego też nie znam. Nie mam obowiązku kojarzyć wszystkich twoich znajomych - delikatny zarzut w głosie pokrył łagodnym tonem. Ale ona obróciła twarz ku niemu z dziwną miną. Przez moment zastanawiał się, czy właśnie tak zacznie się ich pierwsza małżeńska kłótnia.
- Żartujesz sobie ze mnie? - spytała, wskazując na parę. - Pierwszy raz widzę tych ludzi.
- Yyy... - Uniósł brwi, zerknął raz jeszcze. Kontrolnie. - Byłem pewien, że to ty ich zaprosiłaś...
- Nie zapraszałam nikogo bez twojej wiedzy!
- Ja też nie.
- No więc co tu robią? - Jej policzki pobielały.
- Chyba... tańczą - odpowiedział całkiem serio. Machnęła ręką i wybuchnęła śmiechem.
- Nie wiem, za co ja cię tak kocham - mruknęła, gdy pochwycił ją w ramiona. - Bo chyba nie za inteligencję.
Prychnął, a ona go pocałowała, zaciskając dłonie na klapach jego marynarki. Kwestia dwójki przybyszów na pewien czas straciła znaczenie.
Niedzielny poranek spędzili w lesie. Znaleźli starą polanę, przeciętą na skos srebrną przekątną rzeczki i tam wywalili swoje graty, koce i inne drobiazgi. Usiedli na kamiennym, skruszałym w wielu miejscach mostku i długo gapili się w obłoki, szukając zapamiętanej przed laty beztroski.
- Ja też mam warunki - oświadczył, machając nogami. Potoczek był płytki i podeszwy jego adidasów ocierały się o najwyższe trzciny, płosząc ukryte między nimi ważki.
- Nie, nie możemy z tym zwlekać - oznajmiła pogodnym tonem, splatając kaczeńce w niedbały łańcuch zielonych łodyżek i słonecznych płatków, odbijających światło jak maleńkie lusterka.
- Nie to. Chcę, żebyśmy wyjechali.
- Czemu tam? - Uniosła brwi, gdy wymienił nazwę miasteczka.
- Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie potrafiłby więcej spojrzeć na to miasto, gdyby to się... No, tu... stało. Znienawidziłbym je.
- A po...
- Po drugie, mam tam kuzyna - dodał już spokojniejszym tonem. - Diego. Nie znasz go.
- Wybacz, ale rzuciło mi się na mózg. - Wykrzywiła usta, doskonale świadoma, jak bardzo dosłowne są jej słowa. - I nie do końca chwytam.
- Nie wspomniałem, zdaje się, o jednej rzeczy. Jest komendantem policji. - Wstał i poszedł w wysokie trawy, gdzie stanął bez ruchu, z rękami w kieszeniach. Patrzył w niebo.
Dokończyła wianek, który zalśnił złotem i zielenią na jej rudych splotach. Poszła za nim i z tyłu objęła go w pasie.
- Podjąłeś dobrą decyzję. - Przytuliła policzek do jego pleców, łapiąc dłońmi za podkoszulek z przodu. I tak stali, wtopieni w krajobraz łąk na obrzeżach lasu, słuchając ciszy. Tylko jej.
W skali cichości już osiągnęli zero. Cóż, przynajmniej nie mogło być mniej.
- Jedziemy do domu? - Po nieskończenie długiej chwili zdołał przerwać milczenie. Las był zielony, niebo błękitne, kaczeńce na jej włosach wściekle żółte. A cisza w powietrzu była biała, wytarta z wszystkich kolorów, wyblakła i chorobliwie nienaturalna jak śmieć rzucony na tę łąkę, niepasujący tu.
Schyliła się i zerwała koniczynę spod swoich stóp. Podniosła się i pokazała mu - cztery listki.
- Zostaw ją sobie. - Wspięła się na palcach i wsunęła mu ją między włosy.
- I znowu wyglądamy jak idioci. - Przejechał dłonią po głowie, dotykając wilgotnych listków roślinki.
- Bo to pierwszy raz? - Poprowadziła go za rękę aż do drogi, na której zostawili samochód.
Nie pierwszy, ale za to - ostatni.
Po powrocie wpadli w pościel.
Nie wyobrażał sobie, żeby kiedykolwiek zapomnieć konfigurację pieprzyków na jej plecach albo liczbę piegów na lewej powiece. Z pamięci narysowałby linię jej łopatek i określił z drobiazgową dokładnością, jaka w dotyku jest jej skóra i w którym miejscu zdaje się najdelikatniejsza. Znał jej ciało, można by rzec, aż do znudzenia.
Nie, nie można by. Bo tu nie było czegoś takiego jak nuda. Sami sobie tworzymy nudę, na własne życzenie.
Serce potrafi uczynić każdy raz - tym pierwszym, najpiękniejszym, najbardziej wyjątkowym.
Nawet jeśli jest tysięcznym.
- No już. - Stanął w drzwiach, patrząc, jak sznuruje buty.
- Już. - Skinęła głową, wyprostowała się. Powiodła wzrokiem po ścianach, które sama pokrywała farbą, włażąc mu na ramiona, gdy nie dosięgała pędzlem do najwyższych partii. Przez jej głowę przesunęły się chyba wszystkie wspomnienia; niemal widział je, kolorowe, wyświetlane jedno po drugim jak film w jej szklistych nagle oczach.
- Wiesz, że wcale nie...
- A właśnie, że tak - przerwała mu, odwracając wzrok. Wyszła, nie rzuciwszy już ukochanemu domowi ani jednego spojrzenia. Postał sekundę dłużej i też opuścił te progi, przekręcił dwukrotnie klucz i nacisnął klamkę dla pewności.
- Wyłączyłeś gaz? - spytała, gdy siedzieli już w aucie.
- Tak.
- Na pewno?
- Cami, jakie to ma znaczenie? - Odpalił silnik.
- Żadnego. Masz rację.
- Ale pasy byś mogła zapiąć - mruknął, opuszczając podjazd.
- A po co?
Droga upłynęła im w milczeniu. Żadne nie odważyło się włączyć radia.
Zakwaterowali się w pierwszym z brzegu hotelu, który ukazał się ich oczom po wjechaniu do miasta. W pokoju nie mieli czego rozpakowywać.
- Patrz, mają tu MTV. - Humor wrócił jej zaskakująco szybko. Włączyła przedpotopowy telewizor i uśmiechnęła się na widok kobitek w skąpych strojach, trzęsących tyłeczkami do ekranu. - Sympatyczne. Zamówimy pizzę?
- Jesteś głodna? - Wziął do ręki telefon.
- Bez oliwek. I bez anchois. Może być na grubym cieście - komenderowała nim, gdy składał zamówienie, pięć razy je zmieniając. - Weź hawajską. Albo nie, pepperoni. Tylko bez papryki.
- Miło, że zawsze wiesz, czego chcesz. - Odłożył słuchawkę i spiorunował ją wzrokiem. Odpowiedziała niewinną miną.
- On chce jej się oświadczyć, ale boi się odmowy.
- Przecież są razem od piętnastu lat z kawałkiem.
- Nie licząc przerw. Pamiętasz, jak na rok zerwali, bo pokłócili się o tamtego... Jak mu tam? - Pstryknęła palcami.
- Stefana?
- Nie, chyba Marka.
- Mark to był ten dostawca?
- Nie. Mark to ten, co przebierał się za Freda, bo był zazdrosny o tę... tę z różowymi włosami.
- Nie pamiętam jej.
- Jak nie? No ta, co dwa razy robiła aborcję, a potem adoptowała dziecko. Idiotka.
- Ta z wąsem?
- Z wąsem jest Manuela.
- Ta, co wpadła pod wózek widłowy?
- Nie. Chyba, że coś przegapiłam. - Sięgnęła do jego kawałka pizzy i zdjęła z wierzchu plasterek pomidora. - Ten sezon podobno ma być ostatni.
- I Bogu dzięki. Nie zniósłbym dłużej rozterek tej blondyny. Może rzuci się z mostu w finale? - Włożył resztę ciasta do ust i wytarł ręce o prześcieradło.
- Wątpię.
- Szkoda.
Odnalazła pilota i zgasiła telewizor. Twarz serialowej aktorki zniknęła z ekranu w połowie kwestii, jak wciągnięta przez czarną dziurę.
Przewrócił się na plecy; sprężyny w hotelowym łóżku wydały z siebie głośny jęk. Od razu wsunęła się w przestrzeń obok jego ramienia i wtuliła w niego mocno, zasypując mu twarz rudymi włosami.
- Jestem masakrycznie zmęczona - mruknęła, gdy pogładził ją po głowie. - Już nie mogę.
- Gorzej ci?
- Nie. Mówię tylko, że mam dość. Cieszę się, że to już koniec.
- Nienawidzę tego słowa. - Nagle świadomość decyzji, którą podjął, uderzyła w niego z całą mocą. Aż łzy stanęły mu w oczach. - Nienawidzę tego. Nienawidzę wszystkiego.
- Mnie też?
- Ciebie kocham, ale to tylko gorzej dla mnie. I dla ciebie.
- Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym cię nie miała. - Sięgnęła do jego ręki i ucałowała palce, przyciskając je mocno do bladej twarzy. Potem jeszcze raz schyliła się do jego ust, powiodła rękami po twarzy, muskając delikatnie kciukami jego skronie. Nie przerywając pocałunku wsunęła dłonie pod jego podkoszulek, śmiejąc mu się w usta.
- Nie za gorąco ci w tym? - Szarpnęła za materiał.
- Nagle już nie jesteś zmęczona? - Usiadł, przesunął wierzchem dłoni po jej policzku. Pokręciła głową, pocałowała go mocniej.
Tysiąc pierwszy raz?
Zasnęli, wciąż mocno spleceni w uścisku.
Rzęsami o moje rzęsy zapaliła światło oczu...
Widzę: Obraz na staludze ramą z ognia mnie otoczył.
******
Tylko wciąż nie wiem, czy ty pamiętasz mnie. Teraz - tam - gdzieś - sama - beze mnie.
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,
* Krzysztof Kamil Baczyński - "Deszcz na morzu"
................................................................................................................................................................
Czy pamiętam, kiedy dotarło do mnie, że naprawdę już n i c... Że już nigdy nie będzie jak dawniej?...
Nie pamiętam.
Nie potrafiłem się z tym pogodzić.
Nie chciałem się z tym pogodzić.
Wyrzucałem tę myśl z głowy uparcie za każdym razem.
Szkoda tylko, że to nie było żadne rozwiązanie. Źle zabliźniona rana może otworzyć się w każdej chwili, a krew popłynąć z równą łatwością jak łzy.
Przecież mężczyźnie nie wolno płakać.
..............................................................
Innej nocy leżała na wznak z rękami pod głową, a gwiazdy zaglądały przez okno i wpadały w jej puste oczy, cętkując je drobinkami światła. Czarny podkoszulek z czerwonymi literkami układającymi się w napis "Kill 'Em All" po lewej stronie jej ciała opinał się lekko, po prawej opadał. Mimo upływu dni ten widok nie tracił na potworności.
- Mam prośbę - odezwała się głośno po chwili; żadnego "Śpisz?", żadnych niepotrzebnych słówek. Minęły czasy gaduły.
- Hmm?
- Chciałabym, żebyś mnie zabił. - Obojętność jej tonu była odpowiednia do prośby o zamknięcie okna, bo przeciąg. Ani jedna niepewna nuta nie pociągnęła głosu w tę czy tamtą stronę, ani jedna sylaba nie drgnęła, ani jedna nie wydawała się nieprzemyślana.
Wybuchnął śmiechem, prostując się na łóżku. Dźwięk ten obiegł wszystkie kąty upiornie cichego mieszkania i tłukł się teraz po pokojach przeraźliwym echem. A on śmiał się i śmiał, jakby nigdy nie miał przestać. Ale gdy już umilkł, nastąpiło to tak nagle, jakby ktoś zatkał mu usta. I w ich kącikach nie było ani cienia rozbawienia, na twarzy ani śladu rumieńca, w oczach brakowało typowych chochlików.
- Wiesz, że ja wcale nie żartuję. - Wpatrywała się w niego ze spokojem, gdy kładł głowę na jej brzuchu. Odruchowo wplotła palce w ciemne, rozczochrane kosmyki.
- Wiem - szepnął, ale na tym jednym słowie ich rozmowa się skończyła. Głaskała go po głowie machinalnym ruchem. Po zakamarkach pokoju znów hulała jedynie cisza, a nieruchome gwiazdy odbijały się we łzach, toczących się po jego śniadych policzkach i wsiąkających w czarny podkoszulek z krwawym napisem. Jedna za drugą.
Płynne srebro i biel.
Nawet gwiazdy płaczą z tym, kto płacze w nocy.
****
___________________________________________________________________
IV. Jeżeli nienawiść jest zdolna zawładnąć naszym rozumem, może to uczynić i miłość. Ostatecznie wszyscy słyszeliśmy frazesy w rodzaju: „Miłość jest ślepa”, „Miłość wszystko zwycięży”, „Chodzi jak błędny, bo jest zakochany”. Pomyślcie tylko, jaką moc przypisujemy miłości wypowiadając choćby tak trywialne uwagi. I jakże często jesteśmy wobec niej bezradni.
**
___________________________________________________________________
- Może mi pan wytłumaczyć, dlaczego wyglądam tu tak grubo?
Takie geny. Albo za dużo Big Maców w codziennej diecie.
Wzruszył ramionami.
- Wydaje się pani. Bardzo korzystnie pani wyszła. To światło tak pada na kości policzkowe i dlatego... - zmyślał jakieś bzdury na poczekaniu, bo o tej godzinie nie potrafił już logicznie myśleć. - Mógłbym to jeszcze trochę wyretuszować, ale...
- Co ja będę panu roboty dokładać. - Wydęła umalowane usta, kiwając się w kozaczkach na obcasie, które wyglądały, jakby miały lada chwila trzasnąć jak zapałki pod jej potężną sylwetką. - Może być.
- Zapłacone z góry? - zapytał bezmyślnie; dobrze wiedział, że tak.
- Pyta pan o to trzeci raz, oj. - Zacmokała nad tym ciężkim przewinieniem. - Roztargniony... Nie ma pan do tego głowy teraz, nie? - Oparła się poufale o blat przed nim. - Tyle roboty z tą chorą, nie? I co to jej właściwie jest? Sąsiadka mówiła, że rak, ale przecież ta kłamczucha wszystko przekręca. A Alfredowa, ta od kawiarni, powiedziała, że przecież od chemii to włosy wypadają, nie? Więc co też tej pańskiej żonie? Bo się pogubiłam trochę jakby.
- Niektórym to język mógłby odpaść - mruknął pod nosem, ściskając pobielałe pięści.
- No bo to przecież nie rak?...
Nie, katar.
- Ona nie przyjmuje chemii - wyjaśnił uprzejmym tonem dobrze ułożonego młodego człowieka. Bo był młody, nie? Co z tego, że w trzydzieste urodziny znalazł na skroni parę srebrnych nitek, a twarz w lustrze już nie była twarzą beztroskiego kpiarza.
___________________________________________________________________
IV. Jeżeli nienawiść jest zdolna zawładnąć naszym rozumem, może to uczynić i miłość. Ostatecznie wszyscy słyszeliśmy frazesy w rodzaju: „Miłość jest ślepa”, „Miłość wszystko zwycięży”, „Chodzi jak błędny, bo jest zakochany”. Pomyślcie tylko, jaką moc przypisujemy miłości wypowiadając choćby tak trywialne uwagi. I jakże często jesteśmy wobec niej bezradni.
**
___________________________________________________________________
- Może mi pan wytłumaczyć, dlaczego wyglądam tu tak grubo?
Takie geny. Albo za dużo Big Maców w codziennej diecie.
Wzruszył ramionami.
- Wydaje się pani. Bardzo korzystnie pani wyszła. To światło tak pada na kości policzkowe i dlatego... - zmyślał jakieś bzdury na poczekaniu, bo o tej godzinie nie potrafił już logicznie myśleć. - Mógłbym to jeszcze trochę wyretuszować, ale...
- Co ja będę panu roboty dokładać. - Wydęła umalowane usta, kiwając się w kozaczkach na obcasie, które wyglądały, jakby miały lada chwila trzasnąć jak zapałki pod jej potężną sylwetką. - Może być.
- Zapłacone z góry? - zapytał bezmyślnie; dobrze wiedział, że tak.
- Pyta pan o to trzeci raz, oj. - Zacmokała nad tym ciężkim przewinieniem. - Roztargniony... Nie ma pan do tego głowy teraz, nie? - Oparła się poufale o blat przed nim. - Tyle roboty z tą chorą, nie? I co to jej właściwie jest? Sąsiadka mówiła, że rak, ale przecież ta kłamczucha wszystko przekręca. A Alfredowa, ta od kawiarni, powiedziała, że przecież od chemii to włosy wypadają, nie? Więc co też tej pańskiej żonie? Bo się pogubiłam trochę jakby.
- Niektórym to język mógłby odpaść - mruknął pod nosem, ściskając pobielałe pięści.
- No bo to przecież nie rak?...
Nie, katar.
- Ona nie przyjmuje chemii - wyjaśnił uprzejmym tonem dobrze ułożonego młodego człowieka. Bo był młody, nie? Co z tego, że w trzydzieste urodziny znalazł na skroni parę srebrnych nitek, a twarz w lustrze już nie była twarzą beztroskiego kpiarza.
- No bo to przecież nie rak?...
Kątem oka dostrzegł sylwetkę Camili w otwartych drzwiach.
- Nie. To taka bardzo zaraźliwa choroba, od której umiera co trzeci człowiek. - Wyminął ją, demonstracyjnie jednak zahaczając "przypadkowo" o jej rękę. - Ona jest pierwsza. - Objął żonę ramieniem. - Ja też już się zaraziłem, jestem drugi. A pani... Przykro mi.
- Ta młodzież jest teraz strasznie niewychowana - fuknęła, zamiatając futrzanym szalem na lewo i prawo, gdy z godnością opuszczała jego progi.
- Wszędzie idioci - warknął, przygarniając ją mocniej i siadając na jednym z foteli. - Jak się czujesz?
Odrobinę podnoszącym na duchu faktem było, że w ogóle chciało jej się tu przyjść. Ostatnimi czasy przecież zamieszkała w sypialni.
- Standardowo. - Schowała dłonie w rękawach swetra. - Jesteś niegrzeczny. Ludzie będą gadać.
- I tak gadają. Jakby nie było lepszych tematów. - Pochmurnie wpatrywał się w ścianę, z której śmiała się fotografia jakiejś obcej panny młodej.
- Mógłby być lepszy, wiesz. - Uśmiechnęła się cynicznie, ledwo unosząc kąciki ust. Coś dziwnego igrało w jej oczach za każdym razem, gdy podejmowała ten temat.
- Nie mógłby. - A on za każdym razem się spinał, szykując na kolejną przeprawę. - Głupie miewasz pomysły, kotku.
- Czy ty nie obiecywałeś tysiące razy, że zrobisz wszystko, o co cię poproszę? - Uderzała palcami o oparcie fotela, rysując kolorowymi paznokciami po pluszowym obiciu.
- Przestań, to jest idiotyczne. Chore. Nie stawiaj mnie przed takim czymś. To okrutne.
- Sam jesteś okrutny. Przecież nie proszę o zbyt wiele - mruknęła, wyskubując jakąś nitkę i obracając ją między kciukiem a palcem wskazującym.
- Nie? O wszystko.
- Standardowo. - Schowała dłonie w rękawach swetra. - Jesteś niegrzeczny. Ludzie będą gadać.
- I tak gadają. Jakby nie było lepszych tematów. - Pochmurnie wpatrywał się w ścianę, z której śmiała się fotografia jakiejś obcej panny młodej.
- Mógłby być lepszy, wiesz. - Uśmiechnęła się cynicznie, ledwo unosząc kąciki ust. Coś dziwnego igrało w jej oczach za każdym razem, gdy podejmowała ten temat.
- Nie mógłby. - A on za każdym razem się spinał, szykując na kolejną przeprawę. - Głupie miewasz pomysły, kotku.
- Czy ty nie obiecywałeś tysiące razy, że zrobisz wszystko, o co cię poproszę? - Uderzała palcami o oparcie fotela, rysując kolorowymi paznokciami po pluszowym obiciu.
- Przestań, to jest idiotyczne. Chore. Nie stawiaj mnie przed takim czymś. To okrutne.
- Sam jesteś okrutny. Przecież nie proszę o zbyt wiele - mruknęła, wyskubując jakąś nitkę i obracając ją między kciukiem a palcem wskazującym.
- Nie? O wszystko.
Welon panny młodej ze zdjęcia powiewał na wietrze. Biały obłok delikatnego materiału, jaśniejący na tle szarego nieba. Pochmurny dzień. Biel i szarość. Jasność i cień.
- Kochasz mnie. - Nie pytanie. Stwierdzenie faktu. - Kochasz. Zrób to.
- Właśnie dlatego nie mogę się na to zgodzić, że cię kocham.
- Widocznie niewystarczająco.
Welon falował, zatrzymany w bezruchu wraz z błyskiem migawki. Tiul miał na zawsze pozostać uniesiony w jesienne powietrze, smagnięty wichurą, wtopiony w mgliste niebo.
- Bardziej się nie da - zaprotestował ze złością.
- Da się. Tylko nie chcesz w to uwierzyć. - Zeskoczyła z jego kolan. Płomień włosów podskoczył na jej plecach jak ogon komety. - Gdybyś mnie naprawdę kochał...
- Myślisz, że to jest NIE NAPRAWDĘ? - Dopędził ją w drzwiach, szarpnął, chwycił mocno. - Tak myślisz?
Nie odpowiedziała.
Panna młoda na zdjęciu obracała lekko głowę, patrzyła w ślad za swoim uciekającym welonem. Śmiała się szeroko, ukazując wszystkie zęby.
Biel i szarość. Ale więcej bieli.
Wtedy po raz pierwszy pomyślał, że bieli nienawidzi. Tego, jak nietrwała jest i jak łatwo znika bez śladu, jakby jej wcale nie było. I nieważne, czy chodziło o śnieg, uśmiech, beztroskę obłoków, szczęście zaklęte w ślubnej sukni. Biel była złudna. Fałszywa.
Biel kłamała. Mówiła mu, że w chorym, ze wszech miar nierealnym pomyśle Camili jest ziarnko sensu - drobne, prawie niewidoczne, zasiane głęboko w jego istocie - tam, gdzie żadne opory moralne nie wykrzywiają obrazu cierpienia, które m o ż e (bo nigdy - na pewno) należy przerwać.
Nie.
Chyba upadłby na głowę, gdyby się zgodził.
Miłość natychmiast przywracała go do rzeczywistości i nie pozwalała nawet brać tego pod uwagę.
Mimo jej próśb.
W nocy śniło mu się, że patrzy na Camilę z oddali. Tańczyła na łące, usianej srebrnymi kulami dmuchawców. Lekko, prawie nie dotykając ziemi, jakby fruwała. Brodziła w wysokiej trawie, a jej niebieska sukienka była mokra aż do pasa - od rosy. Twarz i ręce miała przezroczyste jak ze szkła albo cienkiego lodu. Odwróciła się do niego, zdążył złowić jej piwne spojrzenie - i rozsypała w srebrny proch. Jej włosy osiadły na brzegach zielonych źdźbeł jak nici starego złota, uśmiech uleciał gdzieś w dal.
Po przebudzeniu długo nie mógł się uspokoić. Nie potrafił zapomnieć momentu, w którym to coś, co od tygodni uparcie zżerało jego żonę od środka, dotarło wreszcie do samego końca pustej skorupy jej ciała i rozsadziło je w pył. Garstkę jasnych drobinek, ulatającą jak dmuchawiec - nie wiadomo dokąd.
Wtedy, w jego pracowni, to nie była ich pierwsza rozmowa na ten temat. Wypływał zdecydowanie zbyt często, za każdym razem krusząc kolejne kawałki jego woli. Gięła się i coraz bardziej dopasowywała do tamtego pomysłu, nawet jeśli z początku zdawał się szaleństwem.
Był szaleństwem.
A Camila była doskonałą negocjatorką. I gdy uparła się na coś, potrafiła drążyć do skutku. Zbijała jego argumenty, jeden po drugim. O zgrozo, całkiem sensownie.
- Nie możesz ode mnie wymagać, żebym zrobił ci krzywdę.
- Ale mi się t e r a z dzieje krzywda, nie widzisz tego? - Kołysała się w tył i w przód, jakby była na skraju histerii. - Jestem kłębkiem bólu, a ci idioci w białych kitlach tylko bezsensownie to przedłużają. Po co, Seba? Przecież umrę. To nie jest groźba, tylko zwykła rzeczywistość. Nie ma najmniejszych szans.
-Seba...
-Nie.
- Abstrahując już od tego wszystkiego... - Nadal uparcie trwał przy swoim. - Przyjmijmy, że nie ma za to żadnej kary. Przyjmijmy, że w ogóle potrafiłbym zrobić coś takiego. Przyjmijmy, że ludzie wcale nie gadaliby o tym przez długie lata. Przyjmijmy, okej. Ale co powiem Bogu? Od reguły "Nie zabijaj" nie ma żadnych wyjątków. - Głos mu się załamał.
- A teraz pomyśl przez chwilę - tłumaczyła łagodnie. - Co jest większym grzechem? Przerwanie cierpienia czy ciągnięcie go? Co jest lepsze, Seba? Powiedz mi, bo głupi nie jesteś. Co jest miłosierdziem w tym wypadku?
-Proszę.
-Nie mogę!
- No to powtórzę po raz tysięczny - nawet gdybym chciał, nie potrafię! Kocham cię, jak miałbym...? To nie trzyma się kupy!
- Ale ja bym chciała, żebyś to był ty. Nie ktokolwiek inny. Gdybyś to był ty, nie bałabym się.
-Seba, błagam cię.
-Cami, ale przecież...
- Mówiłaś, że boisz się śmierci.
- Nie śmierci. Umierania. Umieranie boli, trwa długo i doprowadza do obłędu. Sama śmierć jest jak zaśnięcie. Jak ulga. Rozumiesz?
-Seba.
-Nie ma takiej opcji.
- Nie wierzę, że naprawdę tego chcesz.
- Tu niczego nie zmienia moje chcenie. Umrę. Pogodziłam się z tym. I mam wybór - czekać, stresując się przez każdziusieńką sekundę życia, że w każdej chwili mogę je stracić. Albo spokojnie zdecydować, w którym momencie to się stanie. Bez strachu.
-Tak będzie lepiej.
-Nie będzie, Cami.
- Musisz żyć, aż do końca. - Czepiał się coraz rozpaczliwszych argumentów. - Dlaczego nie możesz zrobić tego dla mnie?
- Nie chcę. To nie jest życie. To nie jest nic. Pomyśl, jak kiedyś żyliśmy. A to teraz... To jest jak powiedzenie: "Nie kocham cię, ale możemy zostać przyjaciółmi." Zabrano mi zdrowie, zabrano życie. Jak mam się przyjaźnić z tą resztką, która mi została?
-Seba...
-Czemu mi to robisz?
- Skoro aż tak ci źle... - Już tracił rozum. Już przestał zaprzeczać, to nie miało sensu. - Dlaczego nie możesz przedawkować jakichś tabletek? Osobiście ci je kupię. - Nienawidził się za słowa, które wypowiadał, ale w tym wszystkim nie robiły już wcale wielkiego wrażenia ani na niej, ani na nim.
- Nie za bardzo uśmiecha mi się perspektywa bycia samobójczynią - oświadczyła beztrosko, jakby to wszystko było dobrym żartem. - To musisz zrobić ty.
- Jesteś egoistką.
- A ty tchórzem.
- No dobra! - wybuchnął któregoś poranka. Lato się skończyło i do ich okien zapukały delikatne palce jesieni. Z drzew kapało złoto; roztańczone kryształowym wiatrem liście zaplątywały się w niestrzyżony od bardzo dawna trawnik. - Odbiło mi, powinienem odwiedzić psychiatrę. Co ja mam zrobić? - Jego głos zabrzmiał strasznie żałośnie. - Otruć cię? Zastrzelić? Nie, to głupota. Nie uda się.
Uniosła głowę znad pończoch, które wciągała.
- Wiesz, że bardzo cię kocham? - spytała spokojnie, wyciągając rękę, by pogładzić go po policzku.
- A ja siebie nienawidzę.
- Jesteś dzielny. Wiem, że jesteś - oświadczyła radośnie, a potem stwierdziła z ziewnięciem, że jeszcze na pięć minut musi się zdrzemnąć. Jej beztroska była o wiele bardziej przerażająca niż smutek.
Przez chwilę leżała bez ruchu, zwinięta w kłębek, intensywnie nad czymś myśląc.
Biel kłamała. Mówiła mu, że w chorym, ze wszech miar nierealnym pomyśle Camili jest ziarnko sensu - drobne, prawie niewidoczne, zasiane głęboko w jego istocie - tam, gdzie żadne opory moralne nie wykrzywiają obrazu cierpienia, które m o ż e (bo nigdy - na pewno) należy przerwać.
Nie.
Chyba upadłby na głowę, gdyby się zgodził.
Miłość natychmiast przywracała go do rzeczywistości i nie pozwalała nawet brać tego pod uwagę.
Mimo jej próśb.
W nocy śniło mu się, że patrzy na Camilę z oddali. Tańczyła na łące, usianej srebrnymi kulami dmuchawców. Lekko, prawie nie dotykając ziemi, jakby fruwała. Brodziła w wysokiej trawie, a jej niebieska sukienka była mokra aż do pasa - od rosy. Twarz i ręce miała przezroczyste jak ze szkła albo cienkiego lodu. Odwróciła się do niego, zdążył złowić jej piwne spojrzenie - i rozsypała w srebrny proch. Jej włosy osiadły na brzegach zielonych źdźbeł jak nici starego złota, uśmiech uleciał gdzieś w dal.
Po przebudzeniu długo nie mógł się uspokoić. Nie potrafił zapomnieć momentu, w którym to coś, co od tygodni uparcie zżerało jego żonę od środka, dotarło wreszcie do samego końca pustej skorupy jej ciała i rozsadziło je w pył. Garstkę jasnych drobinek, ulatającą jak dmuchawiec - nie wiadomo dokąd.
.................................................................................................................................
Czy pamiętam, ile razy spełniłem twoją zachciankę tylko dlatego, że cię kocham?
Chyba pamiętam. Inna rzecz, że było dużo takich sytuacji.
Nawet nasz dom. Był za drogi. Nie stać mnie było na niego, chciałem kupić tańsze mieszkanie w bloku.
Ale przecież zakochałaś się w tym domku od pierwszego wejrzenia. Zrobiłaś maślane oczy i przepadłem. Następnego dnia wziąłem kredyt, dogadałem się ze sprzedawcą. Bo cię kocham.
Nie chciałem tych zielonych ścian w sypialni. Nie lubię tego koloru.
Pod moją nieobecność namalowałaś w poprzek kremowej, stonowanej ściany rządek zielonych łabędzi.
Miałem zamalować to z powrotem na kremowo. Zamalowałem na zielono. Bo cię kocham.
Chciałem iść na mecz Red Soxów z Yankeesami. Kupiłem bilety, wygospodarowałem wolny wieczór. Ty w tym czasie miałaś nocować u koleżanki.
Po dziesięciu minutach meczu zadzwoniłaś, że mam cię stamtąd odebrać, bo u Francesci szaleje grypa.
Zostawiłem kolegów, przyjechałem. Resztę wieczoru spędziłem z kotem na kolanach, Nigellą robiącą makaron i chrapiącą tobą na lewym ramieniu - włączyłaś program kulinarny, a potem najbezczelniej zasnęłaś, nie wypuszczając pilota z rąk. Przeżyłem. Bo cię kocham.
Chwaliłem twoje nieudane wypieki, gasiłem choinkę, gdy zapłonęła od sztucznych ogni, dawałem się ogrywać w warcaby i kupowałem ci ibuprom, gdy umierałaś w te dni. Robiłem wszystko, o co mnie poprosiłaś. Bo cię kocham.
Ale są pewne granice, najdroższa, nie uważasz?
.............................................................................
Wtedy, w jego pracowni, to nie była ich pierwsza rozmowa na ten temat. Wypływał zdecydowanie zbyt często, za każdym razem krusząc kolejne kawałki jego woli. Gięła się i coraz bardziej dopasowywała do tamtego pomysłu, nawet jeśli z początku zdawał się szaleństwem.
Był szaleństwem.
A Camila była doskonałą negocjatorką. I gdy uparła się na coś, potrafiła drążyć do skutku. Zbijała jego argumenty, jeden po drugim. O zgrozo, całkiem sensownie.
- Nie możesz ode mnie wymagać, żebym zrobił ci krzywdę.
- Ale mi się t e r a z dzieje krzywda, nie widzisz tego? - Kołysała się w tył i w przód, jakby była na skraju histerii. - Jestem kłębkiem bólu, a ci idioci w białych kitlach tylko bezsensownie to przedłużają. Po co, Seba? Przecież umrę. To nie jest groźba, tylko zwykła rzeczywistość. Nie ma najmniejszych szans.
-Seba...
-Nie.
- Abstrahując już od tego wszystkiego... - Nadal uparcie trwał przy swoim. - Przyjmijmy, że nie ma za to żadnej kary. Przyjmijmy, że w ogóle potrafiłbym zrobić coś takiego. Przyjmijmy, że ludzie wcale nie gadaliby o tym przez długie lata. Przyjmijmy, okej. Ale co powiem Bogu? Od reguły "Nie zabijaj" nie ma żadnych wyjątków. - Głos mu się załamał.
- A teraz pomyśl przez chwilę - tłumaczyła łagodnie. - Co jest większym grzechem? Przerwanie cierpienia czy ciągnięcie go? Co jest lepsze, Seba? Powiedz mi, bo głupi nie jesteś. Co jest miłosierdziem w tym wypadku?
-Proszę.
-Nie mogę!
- No to powtórzę po raz tysięczny - nawet gdybym chciał, nie potrafię! Kocham cię, jak miałbym...? To nie trzyma się kupy!
- Ale ja bym chciała, żebyś to był ty. Nie ktokolwiek inny. Gdybyś to był ty, nie bałabym się.
-Seba, błagam cię.
-Cami, ale przecież...
- Mówiłaś, że boisz się śmierci.
- Nie śmierci. Umierania. Umieranie boli, trwa długo i doprowadza do obłędu. Sama śmierć jest jak zaśnięcie. Jak ulga. Rozumiesz?
-Seba.
-Nie ma takiej opcji.
- Nie wierzę, że naprawdę tego chcesz.
- Tu niczego nie zmienia moje chcenie. Umrę. Pogodziłam się z tym. I mam wybór - czekać, stresując się przez każdziusieńką sekundę życia, że w każdej chwili mogę je stracić. Albo spokojnie zdecydować, w którym momencie to się stanie. Bez strachu.
-Tak będzie lepiej.
-Nie będzie, Cami.
- Musisz żyć, aż do końca. - Czepiał się coraz rozpaczliwszych argumentów. - Dlaczego nie możesz zrobić tego dla mnie?
- Nie chcę. To nie jest życie. To nie jest nic. Pomyśl, jak kiedyś żyliśmy. A to teraz... To jest jak powiedzenie: "Nie kocham cię, ale możemy zostać przyjaciółmi." Zabrano mi zdrowie, zabrano życie. Jak mam się przyjaźnić z tą resztką, która mi została?
-Seba...
-Czemu mi to robisz?
- Skoro aż tak ci źle... - Już tracił rozum. Już przestał zaprzeczać, to nie miało sensu. - Dlaczego nie możesz przedawkować jakichś tabletek? Osobiście ci je kupię. - Nienawidził się za słowa, które wypowiadał, ale w tym wszystkim nie robiły już wcale wielkiego wrażenia ani na niej, ani na nim.
- Nie za bardzo uśmiecha mi się perspektywa bycia samobójczynią - oświadczyła beztrosko, jakby to wszystko było dobrym żartem. - To musisz zrobić ty.
- Jesteś egoistką.
- A ty tchórzem.
- No dobra! - wybuchnął któregoś poranka. Lato się skończyło i do ich okien zapukały delikatne palce jesieni. Z drzew kapało złoto; roztańczone kryształowym wiatrem liście zaplątywały się w niestrzyżony od bardzo dawna trawnik. - Odbiło mi, powinienem odwiedzić psychiatrę. Co ja mam zrobić? - Jego głos zabrzmiał strasznie żałośnie. - Otruć cię? Zastrzelić? Nie, to głupota. Nie uda się.
Uniosła głowę znad pończoch, które wciągała.
- Wiesz, że bardzo cię kocham? - spytała spokojnie, wyciągając rękę, by pogładzić go po policzku.
- A ja siebie nienawidzę.
- Jesteś dzielny. Wiem, że jesteś - oświadczyła radośnie, a potem stwierdziła z ziewnięciem, że jeszcze na pięć minut musi się zdrzemnąć. Jej beztroska była o wiele bardziej przerażająca niż smutek.
Przez chwilę leżała bez ruchu, zwinięta w kłębek, intensywnie nad czymś myśląc.
- Poduszka - oznajmiła nagle, przyciskając do uśmiechniętych ust róg kołdry. - To nie będzie bolało.
- Jezu Chryste. - Wstał, spojrzał na nią i wybiegł z pokoju, czując, że dłużej tego nie zniesie. Narzucił kurtkę i głośno trzaskając drzwiami opuścił dom, wpadając na chodniku na jakiegoś człowieczka w rozpiętym płaszczu, rozchełstanej koszuli i z głupkowatym uśmieszkiem, przyklejonym do ust.
- Dzień dobry! - zakrzyknął rześko, przerzucając przez chude ramię brzeg pasiastego szalika, a następnie podsuwając mu trzymany w garści mikrofon pod nos. - Alejandro Gomez, jestem z Jakiegoś-Tam-Czegoś i chciałbym... - Zaczerpnął szybko powietrza i dokończył już niemal na jednym wydechu: - ...poznać pana opinię na ważny temat, ponieważ nie można ufać tylko statystykom, statystyki mają to do siebie, że często się zmieniają, a my jesteśmy ciekawi opinii zwykłych ludzi... A pytanie, chwila, uwaga, już zadaję... jakie jest pana zdanie na temat eutanazji?
- Idiota - burknął, odsuwając łapsko dziennikarza.
- Kto?
- Pan. Proszę mnie przepuścić - zażądał, a potem nie czekając na odpowiedź przedarł się przez grupkę kilku ludzi tworzących wianuszek dookoła niego. Poszedł do pracowni, wywiesił na drzwiach kartkę informującą o zamknięciu i resztę dnia przesiedział z twarzą w dłoniach. Nawet nie zauważył, kiedy zrobiło się ciemno.
_______________________________________________________________________
V. Trzy miesiące temu powiedziałbym, że jeżeli kogoś szczerze kochasz, musisz pozwolić mu odejść. Ale teraz patrzę na ciebie [...] i widzę, jak głęboko się myliłem. Jeżeli kogoś naprawdę kochasz, musisz zrobić wszystko, żeby go zatrzymać.
**
_______________________________________________________________________
Tamten ostatni weekend był jak akord w ciszy.
Wszystko, co wygasło i tliło się już prawie niewidocznie, w jednym momencie rozbłysło jak ostatni, rozpaczliwy spazm przed śmiertelnym znieruchomieniem.
Nagle terminalna faza choroby przestała mieć znaczenie. Była żywa jak nigdy - jak biegacz, który w ostatnich sekundach przyspiesza i mimo braku sił daje radę znaleźć się pierwszy na mecie.
Zwykle najciemniej i najzimniej jest tuż przed świtem. Tu zaszło zjawisko odwrotne - przed końcem wszystko wybuchło raz jeszcze tak mocno, jakby rzeczywiście miało nie gasnąć.
A zgasło.
Ale najpierw poszli do kina w piątkowe popołudnie.
Nim jeszcze wyświetlono wszystkie reklamy i zwiastuny, już wgramoliła mu się na kolana, parskając śmiechem i nie zwracając uwagi na jakieś psyknięcie z głębi sali, w której poza nimi siedziało tylko kilkunastu innych widzów. Ciekawe, czemu tak mało. Może film był nudny? On sam nie miał pojęcia o jego treści, skupiony na innych sprawach. Prawie zapomniał, jak gorące są jej usta, a lodowate - dłonie. I jaką dziwną magię mają pocałunki i pieszczoty w ostatnim rzędzie foteli, z zapachem popcornu na włosach i zabawną satysfakcją wiążącą się z łamaniem niepisanych reguł.
Po wyjściu wstąpili do pewnego ulubionego baru, gdzie akurat trafili na konkurs karaoke. Camila nie mogła sobie odmówić tej rozrywki, zapewniając go, że ma dość siły. Miała. Zmiażdżyła konkurencję swoją ulubioną piosenką Cyndi Lauper i wygrała im darmowe drinki na cały wieczór. Wypili tylko po dwa i wrócili do domu piechotą. Pozostając w roli naśladowała bardzo wiernie teledysk, zamiatając wyimaginowaną sukienką i wywołując łzy śmiechu u przechodniów. Kręciło jej się w głowie, ale grała do końca.
W sobotę zażyczyła sobie, żeby ją zabrał do zoo. Z dziecinną uciechą dokarmiali wszystkie chętne zwierzaki kukurydzianymi chrupkami. A potem bardzo szybko zwiali, gdy jeden ze słoni połakomił się również na foliowe opakowanie i któryś z pracowników poleciał na skargę, że trują im podopiecznych.
- Idiota - burknął, odsuwając łapsko dziennikarza.
- Kto?
- Pan. Proszę mnie przepuścić - zażądał, a potem nie czekając na odpowiedź przedarł się przez grupkę kilku ludzi tworzących wianuszek dookoła niego. Poszedł do pracowni, wywiesił na drzwiach kartkę informującą o zamknięciu i resztę dnia przesiedział z twarzą w dłoniach. Nawet nie zauważył, kiedy zrobiło się ciemno.
_______________________________________________________________________
V. Trzy miesiące temu powiedziałbym, że jeżeli kogoś szczerze kochasz, musisz pozwolić mu odejść. Ale teraz patrzę na ciebie [...] i widzę, jak głęboko się myliłem. Jeżeli kogoś naprawdę kochasz, musisz zrobić wszystko, żeby go zatrzymać.
**
_______________________________________________________________________
Tamten ostatni weekend był jak akord w ciszy.
Wszystko, co wygasło i tliło się już prawie niewidocznie, w jednym momencie rozbłysło jak ostatni, rozpaczliwy spazm przed śmiertelnym znieruchomieniem.
Nagle terminalna faza choroby przestała mieć znaczenie. Była żywa jak nigdy - jak biegacz, który w ostatnich sekundach przyspiesza i mimo braku sił daje radę znaleźć się pierwszy na mecie.
Zwykle najciemniej i najzimniej jest tuż przed świtem. Tu zaszło zjawisko odwrotne - przed końcem wszystko wybuchło raz jeszcze tak mocno, jakby rzeczywiście miało nie gasnąć.
A zgasło.
Ale najpierw poszli do kina w piątkowe popołudnie.
Nim jeszcze wyświetlono wszystkie reklamy i zwiastuny, już wgramoliła mu się na kolana, parskając śmiechem i nie zwracając uwagi na jakieś psyknięcie z głębi sali, w której poza nimi siedziało tylko kilkunastu innych widzów. Ciekawe, czemu tak mało. Może film był nudny? On sam nie miał pojęcia o jego treści, skupiony na innych sprawach. Prawie zapomniał, jak gorące są jej usta, a lodowate - dłonie. I jaką dziwną magię mają pocałunki i pieszczoty w ostatnim rzędzie foteli, z zapachem popcornu na włosach i zabawną satysfakcją wiążącą się z łamaniem niepisanych reguł.
Po wyjściu wstąpili do pewnego ulubionego baru, gdzie akurat trafili na konkurs karaoke. Camila nie mogła sobie odmówić tej rozrywki, zapewniając go, że ma dość siły. Miała. Zmiażdżyła konkurencję swoją ulubioną piosenką Cyndi Lauper i wygrała im darmowe drinki na cały wieczór. Wypili tylko po dwa i wrócili do domu piechotą. Pozostając w roli naśladowała bardzo wiernie teledysk, zamiatając wyimaginowaną sukienką i wywołując łzy śmiechu u przechodniów. Kręciło jej się w głowie, ale grała do końca.
W sobotę zażyczyła sobie, żeby ją zabrał do zoo. Z dziecinną uciechą dokarmiali wszystkie chętne zwierzaki kukurydzianymi chrupkami. A potem bardzo szybko zwiali, gdy jeden ze słoni połakomił się również na foliowe opakowanie i któryś z pracowników poleciał na skargę, że trują im podopiecznych.
Kupił jej wielkiego, kolorowego lizaka i balonik w kształcie serca, którego sznurek zawiązała na nadgarstku i dumnie prezentowała ludziom. Nigdy nie obchodziło jej, co mogą sobie o niej pomyśleć. Grunt, że sama miała uciechę.
Chyba jej się należało?
Chyba jej się należało?
Wieczorem, ubrani elegancko, wdarli się na wesele kompletnie obcych ludzi.
- Jesteśmy dziwni - podzieliła się z nim spostrzeżeniem, wychodząc na parkiet i rozglądając się po nieznanych twarzach. Nikt nie zwracał na nich uwagi.
- Szybka jesteś, nie powiem. - Cierpliwie wysłuchał końca ballady, którą właśnie grano. Potem przez chwilę panował tylko gwar rozmów. I początek kolejnej melodii, która miała w sobie coś celtyckiego, jakąś tajemniczą nutę.
- Jeju, to moja ulubiona. - Zakryła usta dłonią. Oczy jej się świeciły. - Tak dawno tego nie słyszałam.
- Jesteśmy dziwni - podzieliła się z nim spostrzeżeniem, wychodząc na parkiet i rozglądając się po nieznanych twarzach. Nikt nie zwracał na nich uwagi.
- Szybka jesteś, nie powiem. - Cierpliwie wysłuchał końca ballady, którą właśnie grano. Potem przez chwilę panował tylko gwar rozmów. I początek kolejnej melodii, która miała w sobie coś celtyckiego, jakąś tajemniczą nutę.
- Jeju, to moja ulubiona. - Zakryła usta dłonią. Oczy jej się świeciły. - Tak dawno tego nie słyszałam.
Poczuł jej palce w swojej dłoni; zapach perfum - różanych, co za zbieg okoliczności... - musnął jego twarz delikatną słodyczą.
There used to be a greying tower alone on the sea
You became the light on the dark side of me
Objęła go mocniej, poruszając ustami. Osobiście uważał słowa za dziwne. Jakieś takie... bez sensu.
Ale piosenka coś w sobie miała.
Love remains a drug - that's takes high and not the pill
But did you know
That when it snows
My eyes become large
And the light that you shine can be seen?
Narkotykiem był jej głos, delikatny, czasem histerycznie piskliwy, częściej - żywy, hałaśliwy i nieujarzmiony. Narkotykiem były jej włosy, rdzawe i miękkie, splątane na karku. Narkotykiem był jej pot, schnący pod jego wargami na jej skroni. Narkotykiem był jej oddech, krew w jej żyłach, nieobecne spojrzenie jej pięknych oczu.
High, not a pill...
Baby, I compare you to a kiss from a rose on the grey
Ooo, the more I get of you, the stranger it feels, yeah
Now that your rose is in bloom
A light hits the gloom on the grey
- Przepraszam - szepnęła, gdy obrócił ją wokół własnej osi, wzburzając fałdy szkarłatnej jak kropla krwi sukienki, i znów przyciągnął mocno do siebie.
- Nadepnęłaś mnie? Nawet nie poczułem.
- Nie za to. - Oparła podbródek o jego ramię, całym ciałem przywierając do jego ciała. Każdym centymetrem.
There is so much a man can tell you
So much he can say
You remain
My power, my pleasure, my pain...
- Piękni są. - Wsparta na balustradzie przechylała się lekko, wpatrując z uśmiechem w parę na dole. Brązowe tęczówki łapały światła wielkiej sali, nad uchem kołysała się biała różyczka z satyny. Machinalnie sięgnął po kwiatek i wsunął jej spinkę trochę dalej, między skomplikowane upięcie ciemnych włosów.
- Tyle miłości - westchnęła, wciąż gapiąc się na tańczących.
- Nigdy za dużo, nie? - Powędrował dłonią do jej talii. Biały materiał ślubnej sukni zaszeleścił głośno.
- Tyle miłości - westchnęła, wciąż gapiąc się na tańczących.
- Nigdy za dużo, nie? - Powędrował dłonią do jej talii. Biały materiał ślubnej sukni zaszeleścił głośno.
- Najlepsze w niej jest to, że każda jest inna i każda największa - rzuciła sentencjonalnie, opierając policzek na ramieniu swojego - już od dobrych kilku godzin - męża. Loki, utrzymywane w ryzach przez pięć tuzinów wsuwek, lśniły złotawo na załamaniach. W wesołej, może odrobinę za bardzo sztampowej atmosferze tego wieczoru, pełnej tańców, gratulacji, chwil wzruszenia (i śmiechu, gdy któraś ze starszych pań z przyzwyczajenia zaczęła składać kondolencje), przewijały się przed nimi może nie setki - aż tak wystawnie nie było - ale na pewno dziesiątki gości. W tym natłoku twarzy i rąk, pchających się z życzeniami wszystkiego najlepszego na nowej drodze, etc, etc, on - widział tylko jedną. Ją, z ziarnem ryżu wplątanym we włosy i rozświetlonymi jak nigdy oczami.
Świadomość, że istotka w bieli jest całkowicie i w każdym calu j e g o, była niesamowicie upajająca.
Teraz, gdy tak patrzyli oboje w dół na kolorowe plamy tańczących par, ich zgodne spojrzenia kierowały się wciąż na jedną z nich, która - tak jak oni - nie widziała poza sobą świata. Techniki za bardzo w ich tańcu nie było. Facet mylił kroki, a rudowłosa kobietka czasem przystawała w miejscu, czasem ruszała za szybko, nie do taktu, czasem kołysała się za wolno - ale w każdym ich ruchu, zetknięciu dwóch ciał, w każdym nachyleniu się ust do ucha było tyle uczucia, że wszystko inne bladło, chowało się przed nimi. W sali pełnej ludzi byli całkiem sami, zapamiętani w sobie i zagubieni jedno w drugim - tak, że nie było do końca wiadomo, kto tu ma nad kim władzę.
Każda jest inna i każda największa, powiedziała. Miłość. Coś w tym było. I nawet jeśli na liście zakochanych par odruchowo stawiał siebie i Natkę na samym szczycie, to przecież tamten patrzył na kobietę w swoim ramionach tak samo, jak on na to zwariowane stworzenie, które dopiero co ślubowało mu miłość i wierność.
- Ale ona jest strasznie blada - z typową dla siebie troskliwością zauważyła nagle, przerywając mu moment zamyślenia - tak rzadki przecież. - Dobrze się czuje?
- Możesz iść zapytać, ale wtedy im przerwiesz - zauważył trzeźwo.
- Nie no, ale serio. Jest na coś chora?
- Skąd mam wiedzieć? Nie znam jej. - Wzruszył lekko ramionami, uderzając o poręcz palcami w rytmie piosenki.
- Jak nie znasz? - spytała nieuważnie, rozglądając się po reszcie gości. - Partner ci jej nie przedstawił?
- Jego też nie znam. Nie mam obowiązku kojarzyć wszystkich twoich znajomych - delikatny zarzut w głosie pokrył łagodnym tonem. Ale ona obróciła twarz ku niemu z dziwną miną. Przez moment zastanawiał się, czy właśnie tak zacznie się ich pierwsza małżeńska kłótnia.
- Żartujesz sobie ze mnie? - spytała, wskazując na parę. - Pierwszy raz widzę tych ludzi.
- Yyy... - Uniósł brwi, zerknął raz jeszcze. Kontrolnie. - Byłem pewien, że to ty ich zaprosiłaś...
- Nie zapraszałam nikogo bez twojej wiedzy!
- Ja też nie.
- No więc co tu robią? - Jej policzki pobielały.
- Chyba... tańczą - odpowiedział całkiem serio. Machnęła ręką i wybuchnęła śmiechem.
- Nie wiem, za co ja cię tak kocham - mruknęła, gdy pochwycił ją w ramiona. - Bo chyba nie za inteligencję.
Prychnął, a ona go pocałowała, zaciskając dłonie na klapach jego marynarki. Kwestia dwójki przybyszów na pewien czas straciła znaczenie.
A intruzi, nieświadomi dyskusji na ich temat, wirowali na parkiecie w najlepsze, zaklęci w czarze melodii, płynącej jasnym, szorstkim jak huk wodospadu i wijącym się w łagodne meandry strumieniem, w którym był ogień i wiara, i zatracanie się raz za razem, i miłość, nienawiść, przyjemność i ból. Tak tańczyli w tę przedostatnią noc, kiedy gwiazdy spadały z czerwonego nieba i zamieniały się w płatki róż - odurzeni muzyką, naćpani sobą, kradnący tę chwilę, jedną, jedyną, ulotną - dla siebie. Na kiedyś. Na później. Na zawsze.
I've been kissed by a rose on the grey
I've been kissed by a rose on the grey
And if I should fall, will it all go away?
I've been kissed by a rose on the grey
*****
*****
Niedzielny poranek spędzili w lesie. Znaleźli starą polanę, przeciętą na skos srebrną przekątną rzeczki i tam wywalili swoje graty, koce i inne drobiazgi. Usiedli na kamiennym, skruszałym w wielu miejscach mostku i długo gapili się w obłoki, szukając zapamiętanej przed laty beztroski.
- Ja też mam warunki - oświadczył, machając nogami. Potoczek był płytki i podeszwy jego adidasów ocierały się o najwyższe trzciny, płosząc ukryte między nimi ważki.
- Nie, nie możemy z tym zwlekać - oznajmiła pogodnym tonem, splatając kaczeńce w niedbały łańcuch zielonych łodyżek i słonecznych płatków, odbijających światło jak maleńkie lusterka.
- Nie to. Chcę, żebyśmy wyjechali.
- Czemu tam? - Uniosła brwi, gdy wymienił nazwę miasteczka.
- Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie potrafiłby więcej spojrzeć na to miasto, gdyby to się... No, tu... stało. Znienawidziłbym je.
- A po...
- Po drugie, mam tam kuzyna - dodał już spokojniejszym tonem. - Diego. Nie znasz go.
- Wybacz, ale rzuciło mi się na mózg. - Wykrzywiła usta, doskonale świadoma, jak bardzo dosłowne są jej słowa. - I nie do końca chwytam.
- Nie wspomniałem, zdaje się, o jednej rzeczy. Jest komendantem policji. - Wstał i poszedł w wysokie trawy, gdzie stanął bez ruchu, z rękami w kieszeniach. Patrzył w niebo.
Dokończyła wianek, który zalśnił złotem i zielenią na jej rudych splotach. Poszła za nim i z tyłu objęła go w pasie.
- Podjąłeś dobrą decyzję. - Przytuliła policzek do jego pleców, łapiąc dłońmi za podkoszulek z przodu. I tak stali, wtopieni w krajobraz łąk na obrzeżach lasu, słuchając ciszy. Tylko jej.
W skali cichości już osiągnęli zero. Cóż, przynajmniej nie mogło być mniej.
- Jedziemy do domu? - Po nieskończenie długiej chwili zdołał przerwać milczenie. Las był zielony, niebo błękitne, kaczeńce na jej włosach wściekle żółte. A cisza w powietrzu była biała, wytarta z wszystkich kolorów, wyblakła i chorobliwie nienaturalna jak śmieć rzucony na tę łąkę, niepasujący tu.
Schyliła się i zerwała koniczynę spod swoich stóp. Podniosła się i pokazała mu - cztery listki.
- Zostaw ją sobie. - Wspięła się na palcach i wsunęła mu ją między włosy.
- I znowu wyglądamy jak idioci. - Przejechał dłonią po głowie, dotykając wilgotnych listków roślinki.
- Bo to pierwszy raz? - Poprowadziła go za rękę aż do drogi, na której zostawili samochód.
Nie pierwszy, ale za to - ostatni.
Po powrocie wpadli w pościel.
Nie wyobrażał sobie, żeby kiedykolwiek zapomnieć konfigurację pieprzyków na jej plecach albo liczbę piegów na lewej powiece. Z pamięci narysowałby linię jej łopatek i określił z drobiazgową dokładnością, jaka w dotyku jest jej skóra i w którym miejscu zdaje się najdelikatniejsza. Znał jej ciało, można by rzec, aż do znudzenia.
Nie, nie można by. Bo tu nie było czegoś takiego jak nuda. Sami sobie tworzymy nudę, na własne życzenie.
Serce potrafi uczynić każdy raz - tym pierwszym, najpiękniejszym, najbardziej wyjątkowym.
Nawet jeśli jest tysięcznym.
- No już. - Stanął w drzwiach, patrząc, jak sznuruje buty.
- Już. - Skinęła głową, wyprostowała się. Powiodła wzrokiem po ścianach, które sama pokrywała farbą, włażąc mu na ramiona, gdy nie dosięgała pędzlem do najwyższych partii. Przez jej głowę przesunęły się chyba wszystkie wspomnienia; niemal widział je, kolorowe, wyświetlane jedno po drugim jak film w jej szklistych nagle oczach.
- Wiesz, że wcale nie...
- A właśnie, że tak - przerwała mu, odwracając wzrok. Wyszła, nie rzuciwszy już ukochanemu domowi ani jednego spojrzenia. Postał sekundę dłużej i też opuścił te progi, przekręcił dwukrotnie klucz i nacisnął klamkę dla pewności.
- Wyłączyłeś gaz? - spytała, gdy siedzieli już w aucie.
- Tak.
- Na pewno?
- Cami, jakie to ma znaczenie? - Odpalił silnik.
- Żadnego. Masz rację.
- Ale pasy byś mogła zapiąć - mruknął, opuszczając podjazd.
- A po co?
Droga upłynęła im w milczeniu. Żadne nie odważyło się włączyć radia.
Zakwaterowali się w pierwszym z brzegu hotelu, który ukazał się ich oczom po wjechaniu do miasta. W pokoju nie mieli czego rozpakowywać.
- Patrz, mają tu MTV. - Humor wrócił jej zaskakująco szybko. Włączyła przedpotopowy telewizor i uśmiechnęła się na widok kobitek w skąpych strojach, trzęsących tyłeczkami do ekranu. - Sympatyczne. Zamówimy pizzę?
- Jesteś głodna? - Wziął do ręki telefon.
- Bez oliwek. I bez anchois. Może być na grubym cieście - komenderowała nim, gdy składał zamówienie, pięć razy je zmieniając. - Weź hawajską. Albo nie, pepperoni. Tylko bez papryki.
- Miło, że zawsze wiesz, czego chcesz. - Odłożył słuchawkę i spiorunował ją wzrokiem. Odpowiedziała niewinną miną.
- On chce jej się oświadczyć, ale boi się odmowy.
- Przecież są razem od piętnastu lat z kawałkiem.
- Nie licząc przerw. Pamiętasz, jak na rok zerwali, bo pokłócili się o tamtego... Jak mu tam? - Pstryknęła palcami.
- Stefana?
- Nie, chyba Marka.
- Mark to był ten dostawca?
- Nie. Mark to ten, co przebierał się za Freda, bo był zazdrosny o tę... tę z różowymi włosami.
- Nie pamiętam jej.
- Jak nie? No ta, co dwa razy robiła aborcję, a potem adoptowała dziecko. Idiotka.
- Ta z wąsem?
- Z wąsem jest Manuela.
- Ta, co wpadła pod wózek widłowy?
- Nie. Chyba, że coś przegapiłam. - Sięgnęła do jego kawałka pizzy i zdjęła z wierzchu plasterek pomidora. - Ten sezon podobno ma być ostatni.
- I Bogu dzięki. Nie zniósłbym dłużej rozterek tej blondyny. Może rzuci się z mostu w finale? - Włożył resztę ciasta do ust i wytarł ręce o prześcieradło.
- Wątpię.
- Szkoda.
Odnalazła pilota i zgasiła telewizor. Twarz serialowej aktorki zniknęła z ekranu w połowie kwestii, jak wciągnięta przez czarną dziurę.
Przewrócił się na plecy; sprężyny w hotelowym łóżku wydały z siebie głośny jęk. Od razu wsunęła się w przestrzeń obok jego ramienia i wtuliła w niego mocno, zasypując mu twarz rudymi włosami.
- Jestem masakrycznie zmęczona - mruknęła, gdy pogładził ją po głowie. - Już nie mogę.
- Gorzej ci?
- Nie. Mówię tylko, że mam dość. Cieszę się, że to już koniec.
- Nienawidzę tego słowa. - Nagle świadomość decyzji, którą podjął, uderzyła w niego z całą mocą. Aż łzy stanęły mu w oczach. - Nienawidzę tego. Nienawidzę wszystkiego.
- Mnie też?
- Ciebie kocham, ale to tylko gorzej dla mnie. I dla ciebie.
- Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym cię nie miała. - Sięgnęła do jego ręki i ucałowała palce, przyciskając je mocno do bladej twarzy. Potem jeszcze raz schyliła się do jego ust, powiodła rękami po twarzy, muskając delikatnie kciukami jego skronie. Nie przerywając pocałunku wsunęła dłonie pod jego podkoszulek, śmiejąc mu się w usta.
- Nie za gorąco ci w tym? - Szarpnęła za materiał.
- Nagle już nie jesteś zmęczona? - Usiadł, przesunął wierzchem dłoni po jej policzku. Pokręciła głową, pocałowała go mocniej.
Tysiąc pierwszy raz?
Zasnęli, wciąż mocno spleceni w uścisku.
Rzęsami o moje rzęsy zapaliła światło oczu...
Widzę: Obraz na staludze ramą z ognia mnie otoczył.
******
.........................................................
Nie myśl, że kiedykolwiek zapomnę.
Nawet jeżeli miną miesiące. Lata. Będę pamiętał - gdy już będę stary i pomarszczony.
Nawet jeżeli miną miesiące. Lata. Będę pamiętał - gdy już będę stary i pomarszczony.
Oczywiście, o ile nielitościwy Bóg pociągnie moje życie tak długo, aż znienawidzę je bardziej, niż nienawidzę samego siebie.
Będę pamiętał.
Że bałaś się żab i piszczałaś na widok myszy.
Że zawsze przypalałaś mleko i sypałaś za dużo soli do ziemniaków.
Że z uporem maniaka chodziłaś po domu boso, a potem narzekałaś, że ci zimno.
Że nigdy nie używałaś suszarki; często siedziałaś długo w noc, roztrzepując palcami mokre włosy i narzekając, że nie chcą, podłe, schnąć.
Że zaglądałaś najpierw na ostatnią stronę kryminału, psując sobie przyjemność.
Że robiłaś kakao z miodem, wydłubywałaś rodzynki z sernika i topiłaś M&M'sy w kawie.
Że robiłaś kakao z miodem, wydłubywałaś rodzynki z sernika i topiłaś M&M'sy w kawie.
Będę pamiętał, że cię kochałem.
Nad wszystko.
Nad życie.
I będę często myślał o latawcach, które już nigdy nie poszybują z naszych rąk.
I będę często myślał o latawcach, które już nigdy nie poszybują z naszych rąk.
O petardach, których nie odpalimy w Sylwestra z balkonu, obserwując strzelające w ciemności iskry.
O kaloszach, których nigdy nie założysz w pluchę, żeby łazić jak dziecko po kałużach.
O bryzie, która już nigdy nie napełni naszych płuc słonym oddechem.
Będę myślał o złotej jesieni, srebrzystej zimie, zielonej wiośnie, błękitnym lecie, których nie spędzimy już razem.
O zdjęciach, których nigdy ci nie zrobię.
O dzieciach, których nigdy razem nie poczniemy.
O tym, że z tobą nie zginęła połowa mojego serca. Zginęło całe. Razem z moją duszą. Razem z twoim odbiciem - pamiętasz?
Ja dotrzymuję obietnic.
O tym, że z tobą nie zginęła połowa mojego serca. Zginęło całe. Razem z moją duszą. Razem z twoim odbiciem - pamiętasz?
Ja dotrzymuję obietnic.
Tylko wciąż nie wiem, czy ty pamiętasz mnie. Teraz - tam - gdzieś - sama - beze mnie.
Pamiętasz?
..................
Światło poranka dotknęło ich twarzy, smagnęło bielą, wyszarpując spod rzęs obraz snu.
- Seba.
- Jeszcze pięć minut - wymamrotał z zamkniętymi oczami, nie wypuszczając jej z objęć. Było mu dobrze jak nigdy.
- Kochanie.
Wolno do mózgu przesączała się świadomość, gasząc światełka błogiej chwili i zastępując je przerażeniem, narastającym nieubłaganie. Jak przed wizytą u dentysty - choćbyś się nie wiem jak zaklinał, że nie czujesz strachu, to jakoś tuż przed wejściem na fotel paraliżujące uczucie odbiera siły i chęci na wszystko.
Westchnął głośno.
Reszta zmysłów doszła do głosu. Dźwięki ulicy narastały na sile, zapach jej włosów stawał się jakby wyraźniejszy. A skóra pod dłonią bardziej szorstka.
Uniósł powieki i spojrzał na swoją rękę, spoczywającą na jej bliźnie. Ona też na nią patrzyła, zagryzając usta.
- Wiesz, że bez względu na wszystko, dla mnie jesteś kompletna.
- Wiem. - Rozprostowała z trudem rękę i dotknęła jego palców. - Ale nie dla siebie.
- Ale...
- Nie ma już o czym mówić.
- Pamiętaj, że choćby nie wiem co, nie możesz przerwać. - Wyczuł obawę w jej głosie.
- Czekaj. - Potarł czoło, porażony nagłą myślą. - A jeśli zaczniesz walczyć?
- Nie wiem. Też o tym pomyślałam. - Wyglądała na zmieszaną. - Ja... ja nie mogę ci obiecać, że tak nie będzie. Nawet jeśli tego nie chcę. Nie wiem, czy potrafię zachować kontrolę do... do końca. Ale nawet jeśli, nie wolno ci. Rozumiesz? Nie wolno ci przerwać.
- Pytanie brzmi, czy w ogóle uda mi się zacząć.
Przez chwilę siedzieli w ciszy.
- Kocham cię - powtórzyła po raz setny w ciągu ostatnich paru dni. - Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo.
- A jednak tego chcesz.
- Chcę. - Opadła na łóżko, gapiąc się w sufit. Wzięła do ręki poduszkę i przyłożyła ją do twarzy. - Wiesz, że pachnie tobą? - spytała stłumionym głosem.
Ścisk w gardle osiągnął maksymalną siłę.
- Moja jedyna. - Wtulił twarz w jej szyję, wdychając rozpaczliwie zapach jej ciała.
Po minucie był w stanie się oderwać.
Po dwóch minutach zdołał złapać poduszkę w drżące dłonie.
Po pięciu minutach było już po wszystkim.
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,
Odpala papierosa i ze skupieniem napełnia płuca trującym dymem. Nie wyobraża sobie porannej kawy (jeśli godzinę dziesiątą zero siedem wypada jeszcze ranem nazywać) bez dodatku w postaci małego zabójcy, zawiniętego w białą bibułkę.
Chociaż Lu, jego żona, od dawna próbuje wyplenić w nim ten fatalny nałóg.
No bez przesady.
- Cicho dzisiaj. - Margaret, nowa stażystka, unosi czarną główkę znad papierów, które z pieczołowitością wypełnia. Oboje spoglądają na telefon, który nie zadzwonił jeszcze ani razu tego dnia.
- To może się okazać złudne - mówi, strzepując popiół do nakrętki, która zastępuje mu nieobecną popielniczkę.
W tym samym momencie słychać warkot silnika samochodu, zatrzymującego się pod komisariatem. I zaraz potem podniesione głosy.
- Jest pan jasnowidzem, szefie?
- Pracuję jako glina od dawna, ot i cała tajemnica, Marge.
Wstaje niespiesznie od biurka, dość niechętnie gasząc papierosa, którym nie zdążył się należycie nacieszyć.
Ludmiła miałaby powód do satysfakcji, przebiega mu przez głowę.
Przed budynkiem zgromadziła się garstka ludzi, jakby faktycznie mieli powód do sensacji. A przecież pikap przed komisariatem jest całkiem zwyczajny, brakuje mu jednego kołpaka, ale czy to zaraz takie interesujące? Na siedzeniu pasażera półleży młoda kobieta o niespotykanym, ognistym kolorze włosów. Poza tym nie wyróżnia się niczym. Śpi, pewnie zmęczona podróżą.
A facet, który właśnie opuścił pojazd, też nie rzuca się jakoś szczególnie w oczy. Brunet jakich wielu, w najzwyklejszej koszuli i dżinsach. Jedynie jego podrapany policzek może budzić czyjekolwiek podejrzenia; ale... mało to ludzi miewa bliskie starcia z kotami czy chociażby zbyt namiętne noce, przynoszące więcej uszczerbków niż zysków?
Uśmiecha się pod nosem, ale nie traci całkowicie czujności.
Po coś tu stoi, nie?
- Nazywam się Sebastian Marino - oznajmia tamten nie wiadomo komu, rozglądając się po ludziach bez zbytniego entuzjazmu. - Szukam oficera Marino... - Po jego ustach przebiega jakby cień uśmiechu, ale tylko Diego - mający doświadczenie w swoim fachu - słyszy w jego pozornie spokojnym głosie zaczątki histerii. To się da usłyszeć, jeśli się rozmawiało z winnymi przez parę lat, naprawdę.
- To ja - odzywa się wreszcie, wydostając przed ludzi, którzy grzecznie usuwają się na boki. - Czym mogę...
- Diego. - Sebastian wyciąga rękę. - To nie zbieżność nazwisk, jesteśmy kuzynami. Pamiętasz mnie jeszcze?
Marszczy brwi. Gdzieś w odległych warstwach pamięci przewija się wspomnienie dwójki ciemnowłosych chłopców, łowiących razem ryby.
Powoli kiwa głową, przyjmuje dłoń.
Uścisk Sebastiana jest taki jak jego głos: szorstki, silny - aż za mocny, a jednak też brak w nim stabilizacji wewnętrznej.
Puszcza, ale nie cofa ręki. Trzyma ją groteskowo zawieszoną w powietrzu.
- Czym mogę służyć? - powtarza Diego uprzejmie, kwestię pokrewieństwa chwilowo odsuwając na bok. Rzuca okiem na kobietę.
Mocny ma sen, myśli.
- Dawno się nie widzieliśmy. - Wzrok Seby biegnie po jego twarzy badawczo, czujnie, jak spojrzenie zwierzęcia, które waha się, czy może podejść do człowieka. - Bardzo dawno.
- Coś nie w porządku? - pyta po raz trzeci, a jego zawodowa podejrzliwość wzrasta kilkukrotnie.
- Moja żona, Camila. Nie miałeś przyjemności jej poznać, prawda? - pyta szorstko, a potem bez ostrzeżenia detonuje bombę, tykającą od paru chwil: - Nie żyje. I to ja ją zabiłem.
Słowa rozwiewają się w powietrzu, a czarne oczy mężczyzny trwają zawieszone na jakimś punkcie, niewidocznym dla nikogo innego. Nieruchome. Tak samo ciche - jakim cudem oczy mogą być ciche?... - jak wstrzymane oddechy dookoła. Tak samo puste jak bezbronna dłoń, wciąż wyciągnięta w geście powitania.
Patrzy, stoi, czeka, nie oddycha - i z wyraźną u l g ą przyjmuje kajdanki, zaciskające się ze szczękiem na jego nadgarstku.
- Seba.
- Jeszcze pięć minut - wymamrotał z zamkniętymi oczami, nie wypuszczając jej z objęć. Było mu dobrze jak nigdy.
- Kochanie.
Wolno do mózgu przesączała się świadomość, gasząc światełka błogiej chwili i zastępując je przerażeniem, narastającym nieubłaganie. Jak przed wizytą u dentysty - choćbyś się nie wiem jak zaklinał, że nie czujesz strachu, to jakoś tuż przed wejściem na fotel paraliżujące uczucie odbiera siły i chęci na wszystko.
Westchnął głośno.
Reszta zmysłów doszła do głosu. Dźwięki ulicy narastały na sile, zapach jej włosów stawał się jakby wyraźniejszy. A skóra pod dłonią bardziej szorstka.
Uniósł powieki i spojrzał na swoją rękę, spoczywającą na jej bliźnie. Ona też na nią patrzyła, zagryzając usta.
- Wiesz, że bez względu na wszystko, dla mnie jesteś kompletna.
- Wiem. - Rozprostowała z trudem rękę i dotknęła jego palców. - Ale nie dla siebie.
- Ale...
- Nie ma już o czym mówić.
- Pamiętaj, że choćby nie wiem co, nie możesz przerwać. - Wyczuł obawę w jej głosie.
- Czekaj. - Potarł czoło, porażony nagłą myślą. - A jeśli zaczniesz walczyć?
- Nie wiem. Też o tym pomyślałam. - Wyglądała na zmieszaną. - Ja... ja nie mogę ci obiecać, że tak nie będzie. Nawet jeśli tego nie chcę. Nie wiem, czy potrafię zachować kontrolę do... do końca. Ale nawet jeśli, nie wolno ci. Rozumiesz? Nie wolno ci przerwać.
- Pytanie brzmi, czy w ogóle uda mi się zacząć.
Przez chwilę siedzieli w ciszy.
- Kocham cię - powtórzyła po raz setny w ciągu ostatnich paru dni. - Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo.
- A jednak tego chcesz.
- Chcę. - Opadła na łóżko, gapiąc się w sufit. Wzięła do ręki poduszkę i przyłożyła ją do twarzy. - Wiesz, że pachnie tobą? - spytała stłumionym głosem.
Ścisk w gardle osiągnął maksymalną siłę.
- Moja jedyna. - Wtulił twarz w jej szyję, wdychając rozpaczliwie zapach jej ciała.
Po minucie był w stanie się oderwać.
Po dwóch minutach zdołał złapać poduszkę w drżące dłonie.
Po pięciu minutach było już po wszystkim.
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,
Odpala papierosa i ze skupieniem napełnia płuca trującym dymem. Nie wyobraża sobie porannej kawy (jeśli godzinę dziesiątą zero siedem wypada jeszcze ranem nazywać) bez dodatku w postaci małego zabójcy, zawiniętego w białą bibułkę.
Chociaż Lu, jego żona, od dawna próbuje wyplenić w nim ten fatalny nałóg.
No bez przesady.
- Cicho dzisiaj. - Margaret, nowa stażystka, unosi czarną główkę znad papierów, które z pieczołowitością wypełnia. Oboje spoglądają na telefon, który nie zadzwonił jeszcze ani razu tego dnia.
- To może się okazać złudne - mówi, strzepując popiół do nakrętki, która zastępuje mu nieobecną popielniczkę.
W tym samym momencie słychać warkot silnika samochodu, zatrzymującego się pod komisariatem. I zaraz potem podniesione głosy.
- Jest pan jasnowidzem, szefie?
- Pracuję jako glina od dawna, ot i cała tajemnica, Marge.
Wstaje niespiesznie od biurka, dość niechętnie gasząc papierosa, którym nie zdążył się należycie nacieszyć.
Ludmiła miałaby powód do satysfakcji, przebiega mu przez głowę.
Przed budynkiem zgromadziła się garstka ludzi, jakby faktycznie mieli powód do sensacji. A przecież pikap przed komisariatem jest całkiem zwyczajny, brakuje mu jednego kołpaka, ale czy to zaraz takie interesujące? Na siedzeniu pasażera półleży młoda kobieta o niespotykanym, ognistym kolorze włosów. Poza tym nie wyróżnia się niczym. Śpi, pewnie zmęczona podróżą.
A facet, który właśnie opuścił pojazd, też nie rzuca się jakoś szczególnie w oczy. Brunet jakich wielu, w najzwyklejszej koszuli i dżinsach. Jedynie jego podrapany policzek może budzić czyjekolwiek podejrzenia; ale... mało to ludzi miewa bliskie starcia z kotami czy chociażby zbyt namiętne noce, przynoszące więcej uszczerbków niż zysków?
Uśmiecha się pod nosem, ale nie traci całkowicie czujności.
Po coś tu stoi, nie?
- Nazywam się Sebastian Marino - oznajmia tamten nie wiadomo komu, rozglądając się po ludziach bez zbytniego entuzjazmu. - Szukam oficera Marino... - Po jego ustach przebiega jakby cień uśmiechu, ale tylko Diego - mający doświadczenie w swoim fachu - słyszy w jego pozornie spokojnym głosie zaczątki histerii. To się da usłyszeć, jeśli się rozmawiało z winnymi przez parę lat, naprawdę.
- To ja - odzywa się wreszcie, wydostając przed ludzi, którzy grzecznie usuwają się na boki. - Czym mogę...
- Diego. - Sebastian wyciąga rękę. - To nie zbieżność nazwisk, jesteśmy kuzynami. Pamiętasz mnie jeszcze?
Marszczy brwi. Gdzieś w odległych warstwach pamięci przewija się wspomnienie dwójki ciemnowłosych chłopców, łowiących razem ryby.
Powoli kiwa głową, przyjmuje dłoń.
Uścisk Sebastiana jest taki jak jego głos: szorstki, silny - aż za mocny, a jednak też brak w nim stabilizacji wewnętrznej.
Puszcza, ale nie cofa ręki. Trzyma ją groteskowo zawieszoną w powietrzu.
- Czym mogę służyć? - powtarza Diego uprzejmie, kwestię pokrewieństwa chwilowo odsuwając na bok. Rzuca okiem na kobietę.
Mocny ma sen, myśli.
- Dawno się nie widzieliśmy. - Wzrok Seby biegnie po jego twarzy badawczo, czujnie, jak spojrzenie zwierzęcia, które waha się, czy może podejść do człowieka. - Bardzo dawno.
- Coś nie w porządku? - pyta po raz trzeci, a jego zawodowa podejrzliwość wzrasta kilkukrotnie.
- Moja żona, Camila. Nie miałeś przyjemności jej poznać, prawda? - pyta szorstko, a potem bez ostrzeżenia detonuje bombę, tykającą od paru chwil: - Nie żyje. I to ja ją zabiłem.
Słowa rozwiewają się w powietrzu, a czarne oczy mężczyzny trwają zawieszone na jakimś punkcie, niewidocznym dla nikogo innego. Nieruchome. Tak samo ciche - jakim cudem oczy mogą być ciche?... - jak wstrzymane oddechy dookoła. Tak samo puste jak bezbronna dłoń, wciąż wyciągnięta w geście powitania.
Patrzy, stoi, czeka, nie oddycha - i z wyraźną u l g ą przyjmuje kajdanki, zaciskające się ze szczękiem na jego nadgarstku.
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,
* Krzysztof Kamil Baczyński - "Deszcz na morzu"
** oryginalne cytaty z powieści
*** Queen - "Heaven for everyone"
**** Talmud (jedna z podstawowych - choć nieuznawana za świętą - ksiąg judaizmu)
***** Seal - "Kiss from a Rose"
******Julian Przyboś - "Oczy"
***** Seal - "Kiss from a Rose"
******Julian Przyboś - "Oczy"
________________________________________________________________
No i tyle. Wyszło mi to wcale długie, ale nie zdołałam przedstawić ani ułamka z rzeczywistej wagi problemu, zawartego w tej historii. To nie jest materiał na opowiadanie, tylko na powieść i to całkiem obszerną.
Gdyby ktokolwiek chciał tę książkę przeczytać, niech nie zniechęca się tym czymś, co wyszło spod moich palców. Jodi pisze o niebo lepiej niż ja, co do tego nie ma wątpliwości. A sama historia nie kończy się wcale w momencie, w którym ją przerwałam. Resztę możecie sobie albo dopowiedzieć, albo zwyczajnie sięgnąć po "Deszczową noc", gdzie zostaje przedstawiony proces sądowy głównego bohatera - to naprawdę lektura dająca do myślenia. Zwłaszcza, że porusza też inne, trudne wątki. Dowodzi, że miłość nie jest ani oczywista, ani prosta, ani jednoznaczna.
Dobra, dobra. Już kończę.
Jak mogliście zauważyć, przemeblowałam tu trochę (ten brak umiejętności graficznych - plus dziesięć do niefajności). Tam, po prawej u góry, te numerki - co pewnie odgadliście - oznaczają liczbę już powstałych miniaturek o danej parze. Jeśli wydaje wam się ona za mała - np. chętnie zobaczylibyście trójkę przy Naxi albo dwójkę przy Fedemile - to napiszcie mi to w odpowiedniej zakładce, a postaram się to uwzględnić. Co prawda OSy nie będą się pojawiały częściej niż dotychczas, bo czasu wciąż brak. Ale życzenia specjalne też będę brać pod uwagę.
Natomiast jeśli waszej ulubionej pary wśród tych nie ma - pozostaje ta ostatnia zakładka o mało chlubnej nazwie. Nie bójcie się pisać. Nie gryzę. Przynajmniej nie bez powodu.
Wrócę, maksymalnie w piątek, bo chcę napisać coś długiego i sensownego <3
OdpowiedzUsuńJest piątek, więc w końcu mam czas i wolne od kuratoryjnych. No i wróciłam!
UsuńWitaj, Zuziu!
Ile razy mam mówić, że uwielbiam twoją twórczość? DUŻO, nigdy mi się to nie znudzi, serio.
Także ten - kocham tą perfekcyjność, dobór słów, cytaty, inspiracje i playlistę (chociaż aktualnie oglądam Pana Tadeusza, fajne to). Nie potrafię skomentować tego w taki sposób, na jaki zasługuje ów parcik.
Part mnie wzruszył, ech. Co mogę tutaj dużo mówić - wyglądałam jak panda, ale 983823 razy mniej słodziej.
Semi jest urocze. Cudnie opisałaś ich historię, nawet jeśli wzorowałaś się na książce. Aż ją z chęcią przeczytam, tylko ogarnę tę lektury na rejonowy (muszę to zapisać, bo zapomnę). Jestem pod wielkim wrażeniem (jak zawsze) i ja będę czekać na twoją książkę, więc kiedyś tam podeślij tytuł jakby coś. Dobra, piszmy dalej o one shot'cie. Myślałam, że Cami przeżyje, a tu klops. Pozostały tylko fotografie... Lubię zdjęcia, fajne wspomnienia są zawsze. Świetny był ten tekst Seby do wścibskiej babki, mistrz, wygrał worek jabłek (sponsorowane przez mojego pana od wf-u). Moment ze ślubu Naxi też był genialny ♥ Wszyscy kochamy Naxi, prawda? A kysz, wszyscy fani Caxi, a kysz! No i "morderstwo"... Jeny, ja to bym nie mogła się tak odważyć. Spanikowałabym. A jakby ktoś mnie zmusił, to bym miała straszne wyrzuty sumienia, nawet gdyby to by była ukochana osoba.
Kocham ♥
Buziaki, Justyna :)
Doskonale wiesz, że mnie wzruszyłaś. Nie muszę tego uwzględniać; to oczywiste. Jestem naprawdę, niesamowicie wrażliwą osobą, więc to chyba oczywiste. Początki – wstępy – nigdy nie były moją mocną stroną, czymś, w czym mogłabym się wykazać, aczkolwiek piszę – a przynajmniej staram się pisać – prosto z serca, która w chwili obecnej, uderza z dwukrotnie przyśpieszoną siłą. Nie jestem pewna, czy to, co piszę ma sens, jednak nie sądzę też, by było to istotne. Chcę jedynie napisać coś, co choć w małym stopniu odzwierciedlałoby tlące się w moim wnętrzu uczucia. Czy podołam tego wyzwaniu? Zapewne nie, ale zawsze warto próbować. Mam nadzieję, że się na mnie nie zawiedziesz; o ile jeszcze to nie nastąpiło.
OdpowiedzUsuńHistoria Camilii i Sebastiana - hm. Moim zdaniem opisałaś ją pięknie. Nie, to mało. Wróć - opisałaś ją perfekcyjnie, wręcz idealnie. Mimo, że była dość obszerna, czytało się ją płynnie, przyjemnie. Wszelkie litery, znaki interpunkcyjne, akapity - pasują jak ulał. Nawet rozmieszczenie tekstu mnie urzekło, co jest nietypowe. A wygląd bloga? Prosty, ale bardzo ładny.
Natomiast, jeśli wziąć pod uwagę wyłącznie treść miniaturki - ujmująca. Na początku nie spodziewałam się tak przejmującej tematyki. Myślałam, że będzie to wątek głównie romantyczny; pomyliłam się. Nie spodziewałam się choroby Cami. Niby dość często poruszany - w violettowych opowiadań - temat, a w tym wypadku był dla mnie zaskoczeniem - pozytywnym. Jak mogłoby być inaczej? A Seba? Wspaniała postać. Widać - nie dosłownie, rzecz jasna - że kocha Camilę całym sercem. Jego oddanie, poświęcenie; ogólnie - zachowanie, podchodzą pod czyny bohaterskie, przynajmniej w moim mniemaniu. Nie poddawał się, walczył o ukochaną. Nadal miał w sobie resztkę nadziei. Szkoda, że ona nie myślała podobnie. Nie spodziewałam się, że Sebastian w końcu ulegnie namowom dziewczyny. Ale nie mogę go za to winić - to był jej, trudny, wybór. Zakończenie mnie rozczuliło; sama nie wiem, dlaczego. Ot tak!
Co mogę dodać? Jesteś wspaniałą pisarką, niezastąpioną osobą. Dziękuję, za wszystko.
Czy ja kiedyś wyjdę stąd w stanie innym, niż zapłakana sierota z depresją?
OdpowiedzUsuńGdy widzę, że dodałaś… cokolwiek, cieszę się jak dziecko. Tak jest za każdym razem. Jesteś moją osobistą czekoladą <3
Kurczę. Chyba będę banalna. W życiu na żadnych stronach książki nie znalazłam takiej perfekcji jak tu – każde słowo, każda myśl. Jesteś bezbłędna. Twój styl jest bezbłędny. I już brakuję mi słów, choć tak bardzo chciałabym powiedzieć, jak bardzo porusza mnie to, co piszesz.
Człowiek coś kocha, a nie umie tego opowiedzieć. Ironia losu. Cholernie chciałabym rozwinąć to „Kocham Cię”, ale raczej nie potrafię.
Boże, moja sympatia do Semi wzrosła o jakieś tam liczby, jak miło! Chryste, tylko nie pisz o Caxi, bo jeszcze do nich zacznę pałać miłością. Z jednej strony jesteś niebezpieczna, wstyd. Za bardzo wpływasz na człowieka.
No i ogólnie jak tu wchodzę to ciągle mam przed oczami „Pozwól mi odejść” i koniec stalowej zasady „a bo ja to już nie płaczę”. Rzal przez duże „R”.
Jak można tak pięknie pisać o miłości?
A no można.
Bo jak patrzę na taką Picoult, Ahern, Rowling itp… A na Ciebie w szczególności, myślę sobie, że to skarb, tak realistycznie, a jednocześnie przepięknie pisać o prawdziwej miłości.
Takiej, która powinna spotkać każdego człowieka.
Te Anioły to jednak zdolne cholerki…
A ja jestem gorylem i nie mam talentu xD I obraziłam Leonettę. Nie ma dla mnie życia. Powinnam spakować skarpetki i uciekać na Islandię.
Ja nie uduszę męża poduszką. Nawet nie chodzi o miłość. Nie będę go miała, bo przy mnie zejdzie na zawał już po pierwszej minucie znajomości. Albo szybciej. Powinnam iść do zakonu. Ktoś musi tak xD
I te wszystkie wspomnienia - większe, mniejsze, ale jednakowej wartości – tworzą album, na zawsze wryły się w serce i już tam pozostaną. Tam, gdzie ich miejsce. By spragniona miłości dusza miała jeszcze czym oddychać.
Znowu płaczę. Chusteczki z Biedronki, gdzie jesteście jak was potrzebuję?
To nic. Jest kołdra. Utopmy pokój!
To taka piękna odmiana po narządach ludzkich spadających z nieba… Brr. „Miasto 44” oficjalnie trafia na listę rzeczy, o których powinnam zapomnieć. Wśród nich jest zdjęcie Facu w japonkach i trójka z historii (nadal mam depresję, a minął już rok xD za bardzo kocham historię pff).
Ja to nie umiem pisać OS-ów. W sumie nie umiem pisać czegokolwiek xD Bo po prostu takie Aniołki Zuzki są do podziwiania, a żałosne kanalie Aćki do dowartościowywania. Takie życie.
No i ten ślub Naxi <3 Oni mnie zawsze rozczulają, czegokolwiek by nie robili. Nawet gdyby gonił za nią po lesie z siekierą – i tak bym się cieszyła. To miłość (obsesja).
I na zawsze dla siebie.
Tak dobrze jest oddychać dla kogoś.
Czas na piękne zakończenie, które i tak będzie kijowe. Co ja tam zwykle piszę? Że cię kocham? Aha. Tak. No więc Cię kocham <3 I to tak mocno, najmocniej <3 Jak czekoladę – to już musi być miłość, spróbuje ktoś zaprzeczyć.
Nigdy nie przestanę Ci zazdrościć. Każda zasada ma wyjątki, tak samo jak ta, że ideały nie istnieją. W takim razie jak nazwać taką Zuzkę? Przepraszam, ale geniusz to już za mało. Wymyśl dla siebie jakiś zaszczytny tytuł, a potem przyjmijmy, że jest mojego autorstwa.
Będę kochać nawet miniaturki o Caxi, chociaż wtedy pewnie udusiłabym cię poduszką, bo byłabym w emocjonalnym rozgardiaszu, niczym Violka. Ale Jezu, czytam ten fragment i mam łzy w oczach…
Pozostały tylko fotografie.
I miłość.
Ona jest zawsze, bo w przeciwnym razie nie jest miłością.
Tak jakoś smutno…
Ech.
Kocham Cię bardzo, Aniołku <3 Zawsze będę <3
Kochana!
OdpowiedzUsuńTo było, jest, zachwycające. Ogólnie strasznie ciężko jest skomentować Twoją twórczość, bo nigdy nie umiem znaleźć odpowiednich słów. Słów takich, które byłyby adekwatne do tego, co napisałaś, bo każde "pięknie, uroczo, wspaniale" brzmi jakoś tak blado...
Ciągle pozostaję pod ogromnym wrażeniem i podziwem dla tego, jak potrafisz czarować nas opisami, metaforami, jak wplatasz w to wszystko teksty piosenek, wierszy... Jak dla mnie to prawdziwa magia.
Jesteś taką Dobrą Wróżką.
Cieszę się, że mogę w tym wszystkim uczestniczyć, jako czytelnik. Cieszę się, że mogę wraz z Twoimi bohaterami śmiać się, wzruszać, złościć.
I choć osobiście wolę szczęśliwe zakończenia, to te smutne też mają w sobie swój niepowtarzalny urok.
Uczą tego, co jest, a przynajmniej powinno być, najważniejsze.
Dziękuję Ci za to, że dzielisz się z nami swoim niezwykłym darem.
Rzuć szkołę i zacznij żyć z pisania.
Cieszyłabym się, gdyby OS-ty pojawiały się częściej.
Z niecierpliwością czekam na kolejny.
Ściskam mocno.
Wrócę :)
OdpowiedzUsuńWielki powrót, powrót smoka, czy jakoś tak :P
UsuńWłasnie wracam z zacnego bloga Aci i nie wiem, co mam napisać, żeby było dobrze. Jejku! Obie jesteście jak takie cudowne diamenciki. Ale przejdę do Ciebie, żeby było tak grzeczniej.
"Coraz ciszej..." Cisza... I jedyne co słychać to dwa oddechy, dwa bicia serca, później jeden oddech i nic poza tym. Bo Camilka odeszła, a serduszko Sebastiana razem z nią. I każda cząstka jego duszy, jego myśli i jego wspomnień. I uczuć i wszystkiego. Nie potrafię ubrać słów w zdania, wszystko mi się miesza, bo przed oczami mam te jaskrawe zielone paznokcie, delikatne pocałunki, piękną czerwoną sukienkę i nadgryzione kawałki pizzy. I oczywiście morze rudych włosów. I niemal słyszę głuche odgłosy metalu, gdy kajdanki zwisają z jego zmaltretowanych nadgarstków.
Nie wiem, jak mam napisać, żeby było dobrze. Mam wrażenie, więcej, wiem to, że cokolwiek napiszę, nie odda tego, co czuję. I teraz piszę w stanie osłupienia, jakiejś dziwnej zadumie o ludzkiej egzystencji i sensu istnienia. I mam wrażenie, że przy ich historii, co więcej, uczuciu wypadam bardzo blado. Trochę jak biała kartka przy takim ładnym obrazie Picassa. Ale dość już o mnie, próbuję skupić się na dziele, ale mi nie wychodzi :(
Po przeczytaniu Twojego cuda (nie będę się rozpisywać, jak bardzo wspaniałe był ten one shot, bo nawet sto komentarzy by nie wystarczyło, więc przejdę od razu do sedna sprawy) po raz osiemdziesiąty w tym tygodniu (dokładnie dwunasty), nie mogę przestać się zastanawiać. Czym jest cierpienie? Szukam odpowiedzi i nie mogę jej znaleźć, ani w mojej głowie, ani w Twoich cudnych słowach, ani nawet w żadnej książce, jaką kiedykolwiek przeczytałam (Stop! Czytam własnie "Milion małych kawałków" Frey'a i tutaj może coś się zmienia). Myślę, że każdy w pewien sposób cierpi. Niektórzy psychicznie i mówię tu nie tylko o znęcaniu, czy czymś takim, ale na przykład o chorobach i tym podobnych, niektórzy fizycznie. Każdy "rodzaj" cierpienia dzieli się na jeszcze na wiele innych różnych typów (jeju, jakie okropne jest to zdanie, nie można dzielić cierpienia, ale istnieją pewnego typu kategorie, chyba tak myślę), na przykład fizyczne spowodowane urazami, czy chorobą i tutaj w końcu mogę przejść do Camili.
Myślę, że jej nie problem nie polegał na cierpieniu fizycznym, ale na braku akceptacji przeszłych wydarzeń i zmian, które weszły do jej, na oko, idealnego życia. Czuła się niekompletna i nie do końca potrafię pojąć, czy aby na pewno chodzi tu tylko o utraconą pierś? Czy może raczej jest głębszy sens tego wątku?
Nie potrafię sobie wyobrazić, co czuł Sebastian. Nawet w najgorszych koszmarach bym nie potrafiła. Zrobił to dla niej, by skrócić jej oczekiwanie i niepewność, która miała towarzyszyć już do końca jej życia. No i na jej prośbę. Niektórzy mogliby się oburzyć, że nie można zabić z miłości. Ja uważam i zawsze uważałam, inaczej. Bo jak się kogoś kocha, chce się dla niego jak najlepiej, chce się jego szczęścia. A można być szczęśliwym czekając na śmierć?
Camila jest Aniołem, a Sebastian jest Aniołem Anioła. Oboje są swoimi Aniołami. I kochają się nad życie, co zresztą widać. Nie wiem tylko, jak rozumieć prośbę Camili. Chyba nie byłabym tak skrzywdzić osoby, która by mnie kochała prośbą o odebranie mi życia. Z jednej strony to rozumiem, jak najbardziej, ale było to w malutkim stopniu zabarwione egoizmem, no bo czy myślała, jak on mógł się poczuć? Zostając sam na Ziemi, bez swojego skarbu, bez słońca i bez serca, a bez serca przecież żyć nie można, prawda?
Nieładnie bloggerku :(
UsuńNawiążę do tego, co napisałaś. Wiesz, że motyw historii i wątki są "bezczelnie zerżnięte" z "Deszczowej nocy" Jodi Picoult. Nieważne. Każda historia jest różna od innych, będąc jednocześnie podobną. I nawet jeżeli wykorzystałaś pomysł na historię z pięknej książki (nie czytałam, ale z chęcią się za nią zabiorę), to nie znaczy, że Twoje wyobrażenie opowieści i jej przedstawienie nie jest wyjątkowe. Bo jest, w każdym calu. To jesteś cała Ty, nie nikt inny, bez względu na to, do kogo należał pierwotny pomysł (Przytoczę tu przykład "Igrzysk śmierci" i "Niezgodnej" co było pierwsze?).
Wlałaś w tą historię tyle emocji, że aż nie sposób jest to opisać. Dziękuję Ci bardzo, że mogłam przeczytać coś tak cudownego.
Ściskam Cię mocno, Ania :)
"Zrobił to dla niej, by skrócić jej oczekiwanie i niepewność, która miała towarzyszyć już do końca jej życia. No i na jej prośbę. Niektórzy mogliby się oburzyć, że nie można zabić z miłości. Ja uważam i zawsze uważałam, inaczej. Bo jak się kogoś kocha, chce się dla niego jak najlepiej, chce się jego szczęścia. A można być szczęśliwym czekając na śmierć?"
UsuńA co powiesz na taki tekst?
"Zrobił to dla niej, by skrócić jej oczekiwanie i niepewność (niecierpliwość), która miała (mogła) towarzyszyć już do końca jej podróży. No i na jej prośbę. Niektórzy mogliby się oburzyć, że nie można wyskoczyć przez okno w trakcie jazdy pociągu, gdy się chce jak najszybciej dojechać do celu. Ja uważam i zawsze uważałam, inaczej. Bo jak się kogoś kocha, to wszystkie chwyty są dozwolone, byleby jak najszybciej dojechać do celu. A można być szczęśliwym i dojechać do celu czekając, aż pociąg zatrzyma się na stacji docelowej?"
Wybacz, jeśli ta parafraza Cię dotknęła, ale nie miałam na myśli, aby Cię obrazić, tylko chciałam nakreślić i uwypuklić pewien problem. Mam nadzieję, że mi się udało :)
Pozdrawiam:)
Nika
Napisałam połowę komentarza, ale kochany blogger ma downa i mi wszystko usunął, nie wiem jakim sposobem. Ale do rzeczy.
OdpowiedzUsuńJezu... kurde. Dziewczyno, to było piękne! Ja nie wiem... To normalne, że się popłakałam? Ja ogólnie nie płaczę, nie lubię. No chyba że na filmach albo przy książkach. Czy na takich cudeńkach jak to twoje tam u góry. Nie no, nie mogę...
Mieć talent, to jedno, ale wykorzystać go, to co innego. Powiem ci że ty i masz talent i go wykorzystujesz.
Sebastian i Camila... Ogólnie nie przepadam jakoś za tym połączeniem. Znaczy tak w ogóle, to nie lubię za bardzo Seby ;) Ale mniejsza o to, nie liczy się para, ale przesłanie. A to przesłanie... było niesamowite.
Ta miłość dwojga ludzie, to cierpienie i ból... Nic nie wskazywało na to, co stanie się na tym cholernym lodowisku, ale może i dobrze, że tak się stało, bo dzięki temu o wszystkim się dowiedzieli. Ale czy nie lepiej by było, gdyby żyli w nieświadomości? Nie musieliby się niczym przejmować, Camila prędzej czy później i tak by odeszła, może nie byłoby to takie trudne.
Ja nie wiem co bym zrobiła na miejscu Seby. Przecież zabić - to najgorszy grzech. Poza tym, on kochał Camilę i życie bez niej wydawało mu się niemożliwe... ale ona i tak w końcu by go opuściła. Z jednej strony skrócił jej cierpienia, z drugiej pogłębił swoje. Dla ukochanej osoby można zrobić wiele...
Zuza no co ja mogę powiedzieć? Jestem tutaj pierwszy raz i już kocham tego bloga. Nie wiem, nie rozumiem... jak można tak pisać.
Chcę więcej takich pięknych partów, pełnych uczuć i przeciwności losu, chcę przeżywać to co bohaterowie opowiadania.
Czekam na kolejny :*
Hej, hej. xx
OdpowiedzUsuńJejciu, nie wiem jak napisać ten komentarz. To było takie piękne, że brak mi słów. ♥ Semi - lubię i to bardzo te połączenie. Strasznie przyjemnie czytało mi to opowiadanie. Wszystko było takie cudowne, aww. ♥
Camila i Sebastian...
Sebastian i Camila...
Można powiedzieć, że byli jednością. Kochali się i to bardzo. Te ich wszystkie przygody... A potem ta choroba Cami. Kurcze, płakać mi się chce. ;c Wszystko cholernie wzruszające. Gdy rudowłosa mówiła Sebastianowi by ją zabił, mało co nie wybuchłam płaczem. Szczerze powiedziawszy, nie wiem co zrobiłabym na jego miejscu. Napewno byłoby to dla mnie bardzo ciężka decyzja. Na szczęście nie jestem na jego miejscu. On - zabił ją. Spełnił jej prośbę, bo bardzo ją kochał. Podczas tego fragmentu cała się trzęsłam. A gdy pojechał na policję...
Powtórzę jeszcze raz - to jest przepiękne! Przepraszam, że tak krótko i beznadziejnie. Nie potrafię nic więcej napisać.
Może wrócę tu jak się trochę uspokoję. ♥
;'(
OdpowiedzUsuńKochana Tears in Heaven,
OdpowiedzUsuńTa historia wzruszyła mnie tak mocno, że nie potrafię powstrzymać łez od ponad pięciu minut. W tym parcie pokazałaś jak bardzo kochasz pisać i jak Ci to cudownie wychodzi, wiesz?
Camila i Sebastian para, którą kocham całym serduszkiem opisana w tak piękny sposób była moim małym marzeniem od bardzo dawna. Chciałam przeczytać coś co mnie wzruszy i mną wstrząsie (niełatwo jest to ze mną zrobić) i ta historia to ze mną zrobiła. Drżę myśląc o sile ich miłości i w środku rozpaczam nad tym jak w dzisiejszym świecie niszczy się to szlachetne uczucie.
Seba zrobił dla Cami coś naprawdę trudnego przełamał swoją barierę. Walczył ze sobą, aby spełnić życzenie ukochanej i udało mu się przemóc. Potrafił zabić aby uczynić rudowłosą szczęśliwą i to jest niedopisania.
Kochana dziękuję Ci za wzruszenie i każdą refleksję, którą we mnie pobudziłaś.
Indila D.
PS Przepraszam za tą bezsensowną mieszaninę słów nie jestem w stanie napisać więcej.
Moja najdroższa, najwspanialsza, najmilsza, najukochańsza, najmądrzejsza, najlepsza Zuziu.
OdpowiedzUsuńWidzisz, jak wiele można o Tobie powiedzieć, jedynie się do Ciebie zwracając? ^^ Ale pewnie w liście moja polonistka by tego nie uznała… :< Chyba, że by Cię znała. Wtedy na pewno by uznała. Zrozumiałaby, jak trudno przedstawić Twoją postać. W ostatnim wypracowaniu miałam właśnie zbyt długi wstęp. W takiej sytuacji jednak musiałaby się dostosować. ^^ Przepraszam, nie o tym miałam pisać. xd Na początku (choć początek już był, zmarnowałam szansę) chciałabym strasznie Ci podziękować. Czytając samą dedykację, płakałam. Nie potrafię inaczej, chyba to wiesz. I cała historia tak mnie wzruszyła, że od razu powinnam napisać komentarz na dziesięć razy dłuższy od tego (bo nie oszukujmy się – ja już wiem, że będzie zbyt krótki). Jednak… Przepraszam, ale… Ostatnimi czasy tak naprawdę nie mogę znaleźć czasu na rozmowę z kimkolwiek. :C Z Tobą też od bardzo dawna nie rozmawiałam. Tęsknię za tym, wiesz? :C Przepraszam, przepraszam i jeszcze raz – przepraszam. Dawno nie czułam się tak głupio. A to jest przecież opowieść o Semi – parze, której Ty nawet nie lubisz, ech…
Nigdy nie myślałam nawet o tym, że mogłabyś napisać coś o Semi, bo wiedziałam, że ich nie lubisz. Bo jakoś nie zauważyłam, aby ktokolwiek rwał się do pisania o caxi. Choć to w sumie mnie raczej nie dziwi. Ale nie będę już mieszać w to bryczek i tych takich, bo to aż oczy boli – nawet jeśli napisane jest małą literą (mogę bezdyskusyjnie poczuć się mistrzem zła ;>). Bardzo Ci dziękuję, Zuziu. Nawet nie wiesz, jak wiele to dla mnie znaczy. I przykro mi, że ja nie mogę Ci się odwdzięczyć. Przykro mi, że ja nie mogę dać Ci czegoś równie pięknego. Czegoś takiego nawet nie znajdę. To jest po prostu bezcenne. Nie zasługuję na to i wszyscy o tym wiedzą, Zuziu.
Kochanie, po napisaniu książki, chciałabym, abyś poszła na medycynę i wytłumaczyła, jak działasz na ludzi. Jak sprawiasz, że z ich oczu tak automatycznie płyną łzy. Bo ja tego zrozumieć nie potrafię. Skąd czerpiesz taki talent. Jak to możliwe, że on w tak błyskawicznym tempie się rozwija. To powinny być najnowsze zagadnienia dotyczące filozofii. Nikt nie zna odpowiedzi. A jeśli ktoś zna, to ja poproszę o kontakt, bo też tak chcę! Ale cóż… Jest to chyba zbyt unikatowy talent, który zdarza się raz na… po prostu raz. I Ty go posiadasz. Dziękuję za to, że tak pięknie go wykorzystujesz. Poruszasz serca (kolejny powód Twego studiowania medycyny). I ja naprawdę nie potrafię tego wytłumaczyć. Jest to pewna siła wyższa, która działa za każdym razem, gdy czytam Twoje opowiadania. I chyba założę jej fanklub i poproszę o to, aby zamieszkała jak najbliżej mnie, bo to uczucie jest… nie umiem go opisać. Jest to pewne pogranicze radości, relaksu, dumy, intrygowania. Łączysz to wszystko i pokazujesz nam w swoich historiach.
Ta jest dla mnie wyjątkowo. Chyba nie muszę pisać, dlaczego. Ma w sobie tyle magii, która działa na mnie idealnie. Jak gdybyś wiedziała dokładnie, co najlepiej na mnie oddziałuje. I chyba wiesz. Choćby to, że ta historia jest o Semi (tu wielkie „S”, ja jednak mam ten szacunek ;>). To, że ma w pewnym sensie psychologiczny charakter. Choćby to, że zakończenie zmusza do głębokiej refleksji. Nic nie jest banalne. I to wszystko łączy ten Twój piękny styl. Arcydzieło. Po prostu brak mi słów (a ja ponoć dużo mówię, więc…), aby wyrazić to, jak podziwiam to, w jaki sposób piszesz. I proszę Cię, rób to do końca. Zawsze, dobrze? Bo ja nie zawahałabym się porównując Cię do wspaniałych pisarzy. A masz przed sobą jeszcze całe życie (powiedziała trzynastoletnia Hania xd). Mogę przyjechać do Ciebie choćby za chwilę i dziękować Ci na kolanach za wszystko. I powinnam to zrobić w sumie już dawno temu. Tak naprawdę już jakiś… rok temu. Powinnam dziękować CI za każdą napisaną przez Ciebie historię. I za każde miłe słowo skierowane do mnie – a było ich tak wiele. Naprawdę potrafię przypomnieć sobie kilkadziesiąt momentów z mojego życia, gdy praktycznie płakałam, gdy czytałam to, co pisałaś na mój temat. Jesteś dla mnie autorytetem i to nigdy się nie zmieni. Zawsze będziesz moją siostrą. Zawsze będziesz moją ciocią. A ja zawsze będę Twoją fanką. Ale przede wszystkim będę Twoją Hanią, która strasznie Cię kocha. Wiesz o tym, prawda? W sumie… dlaczego śmiem jeszcze o to pytać? Jesteś tą Zuzią, która zawsze wie wszystko, musisz wiedzieć, jak bardzo Cię kocham. Jednak napiszę to jeszcze raz, abyś nigdy nie zapomniała:
UsuńKocham Cię. I nie przestanę, nigdy.
Twoja Hania
O Boże... Od paru minut nie potrafię powstrzymać łez. Zuziu... to było po prostu coś pięknego. Wzruszyłam się i teraz staram się napisać jakiś sensowny komentarz, ale przepraszam jeśli mi nie wyjdzie.
OdpowiedzUsuńDziewczyno masz wielki talent, jesteś po prostu perełką w tym Violettowym świecie blogów. Piszesz jak zawodowa pisarka, czytając twoje dzieła, czuję się jakbym czytała jakąś cudowną książkę. Zanurzam się zupełnie w nowym świecie. W czasie czytania tego OS czułam się jakbym tam była. Jakbym razem z bohaterami przeżywała tą historię. Dawno nie czytałam czegoś tak pięknego. Kurde, znowu płaczę. Gdzie chusteczki?
Naprawdę uwielbiam połączenie Semi i bardzo chciałam żeby zrobili je w serialu. A ty opisałaś ich tak realistycznie. Tyle miłości, a zarazem smutku. TA choroba Cami... Niestety w życiu bywa, że coś się sypie. I to jak cierpiała, jak Sebastian cierpiał. To było... Boże nie potrafię znaleźć słów. Jeszcze chyba żadne opowiadanie nie zadziałało na mnie tak. Jeszcze ani razu przy pisaniu komentarza nie mogłam się wysłowić. Po prostu się zachwyciłam, jestem w rozsypce...
I ten ślub Naxi. Chyba nie muszę pisać, że kocham tą parę. Jednak to nie ona była teraz dla mnie najważniejsza. To było... ugh... po prostu piękne. Chyba nie muszę się długo nad tym rozpisywać. To było magiczne, każde słowo tego opowiadania. Po przeczytaniu każdego zdania, czułam dreszcze.
I jeszcze ten koniec. Do końca myślałam, że Camila przeżyję. Miałam nadzieję, że będą razem, że przeżyją razem wiele lat. I naprawdę nie spodziewałam się, że Seba zabiję rudowłosą. Chociaż wiem, że zrobił to dla jej szczęścia. Nie chciał by cierpiała. I tak największą karą dla niego, jest jej strata. Pozostały mu tylko wspomnienia, fotografie... On wie, że jego żona jest teraz radosna, bez bólu, gdzieś tam nad nim czuwa...
To było coś magicznego. Zakochałam się w tobie, w twojej twórczości, w tym OS. Dziękuję ci, że napisałaś dla nas tatą piękną historie. O miłości, bólu i śmierci. Dziękuje, że mogłam ją przeczytać. Dziękuję za moje łzy wzruszenia, które są dowodem twojego talentu. Dziękuje za wszystko...
Czekam z niecierpliwością na kolejną, wspaniałą historie... Przepraszam, że ten komentarz nie wyszedł jak oczekiwałam.
Ale jest od serca <3