! Najpierw kilka uwag.
Jest to pierwsza - i prawdopodobnie jedyna - historia mojego autorstwa dotycząca aktorów, a nie postaci. Nigdy w życiu na żadną się tyle nie naklęłam, nad żadną tyle nie namęczyłam (z marnym zresztą rezultatem) i żadnej tyle razy nie posyłałam do wszystkich diabłów, co tej. Kilka razy miałam ochotę wszystko skasować i zacząć od nowa albo całkiem machnąć na to ręką, bo... Nie umiem! Nie umiem o tym pisać. Wiem, że stać mnie na więcej - a to to jakaś kpina, na pewno nie na moje możliwości.
Z góry przepraszam wasze oczy.
No i ten. Wszystko opisane w opowiadaniu to czysta fikcja. Nie wnikam w świat twittera, nie czytam blogów informacyjnych, a życiem aktorów interesuję się tylko bardzo, bardzo pobieżnie. Nie próbowałam nawet nadawać temu czemuś pozorów prawdy. To moja wyobraźnia - od początku do końca. Nie próbujcie się więc doczepić do jakichś niezgodnych szczegółów, bo jest ich zapewne masa
Całość oparta na piosence zespołu Of Monsters And Men (z drobnymi zmianami).
____________________________________________________________________
Kocham cię, chociaż jesteś zołzą i uderzyłaś mnie w twarz już dwadzieścia osiem razy (z czego trzy jednego dnia). Nie, żebym liczył. Nie jestem idiotą.
Całość oparta na piosence zespołu Of Monsters And Men (z drobnymi zmianami).
____________________________________________________________________
Kocham cię, chociaż jesteś zołzą i uderzyłaś mnie w twarz już dwadzieścia osiem razy (z czego trzy jednego dnia). Nie, żebym liczył. Nie jestem idiotą.
Kocham cię, chociaż jesteś jędzą i wyczaiłaś od razu, że specjalnie popełniam błędy podczas scen pocałunków, żeby powtarzać je jak najwięcej razy. Nie musiałaś mówić o tym reżyserowi. Nie jestem maniakiem.
Kocham cię, chociaż jesteś marudą i poprawiasz mnie non stop na próbach, jakbyś znała mój tekst lepiej ode mnie. Nie, żeby tak nie było. Nie uczę się roli.
Kocham cię, chociaż jesteś złośnicą i masz najbardziej niewyparzony język na ziemi, potrafisz zmiażdżyć mnie jednym zdaniem. Nie, żeby było trudno to zrobić. Nawet nie wiesz, jak wielką władzę masz. Cholera.
Kocham cię, chociaż jesteś małpą, wiedźmą, paskudą, wredotą, jęczyduszą, wariatką, psycholką i mądralińską.
Kocham cię. Ale tobie to przecież nie wystarcza.
'''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''
Może i jestem przestępcą,
Bo ukradłam twoje serce.
Wyciąga wygodnie nogi przed kominkiem we własnym domu - no wreszcie. Złote płomyki strzelają cichutko, a Lorenza rozłożyła się na dywaniku tak blisko ognia, jak tylko się dało - i tak sobie leży, posapując cicho przez sen. Niebo za oknem jest hiszpańskie, kochane. Wino w kieliszku słodkie, książka interesująca, a jakaś przyjemna płyta z sonatami skrzypcowymi kręci się leniwie w odtwarzaczu, składając się wraz z resztą na cokolwiek romantyczny nastrój. Całkowicie niepotrzebnie, jest sama. W domu - i tak w ogóle. Od zawsze. Nigdy jakoś jej to nie przeszkadzało. Przecież uwielbia swoją samotność, która jest jedną z nielicznych stałych w jej życiu. Jeśli czegoś jej brakuje jeszcze do szczęścia, to chyba tylko gwiazdki z nieba. Jest dobrze.
Potrząsa szkłem w dłoni, a mocna, ciężka jak krew czerwień kołysze się delikatnie w głębokim, półkolistym dnie. Udany zakup. Przebiega jej przez myśl, że przy najbliższej okazji warto zaopatrzyć się w kilka butelek tego trunku, bo dawno nie trafiła na równie dobry. Deserowe, bułgarskie. Na etykietce jakiś obraz Renoira albo innego impresjonisty. Koduje to w pamięci, a potem odstawia kieliszek, książkę odkłada błyszczącym grzbietem do góry i opiera się o fotel. Pod przymkniętymi powiekami majaczy miękko ciepły poblask kominka, pełzając drobinkami czerwieni po wewnętrznej stronie rzęs. Obraca głowę i wtula policzek w poduszkę, uprzednio jeszcze zdejmując nogi ze stolika i podwijając je pod siebie. Zaplątana w ciasny kłębek myśli sennie, że najchętniej cały czas spędzony w domu poświęciłaby na odsypianie tamtych wszystkich zarwanych nocy w Buenos - mieście, które z kolei nigdy nie śpi. Jest zmęczona tą gonitwą, niezbyt pasującą do jej charakteru. To zabawne, że ma na wyciągnięcie ręki wszystkie możliwe marzenia - wystarczy tylko szerzej rozłożyć palce, by wpadły w chciwą dłoń. A jednak tysiąc razy bardziej ceni chwile jak ta - gdy nikt niczego od niej nie chce, a jedynym problemem jest to, jaką książkę, płytę i wino wybrać.
Widząc codziennie tyle zabiegania, afer i hałasu dookoła siebie, najbardziej z rzeczy ziemskich kocha spokój. Tylko tyle.
Szkoda, że nie dla wszystkich jest to zrozumiałe.
When you were here before, couldn't look you in the eye...
Jęk dobywa się z telefonu, równolegle z miganiem ekranu i wyskakującym złowieszczo napisem <łączenie: CREEP>.
To naprawdę długa historia.
To naprawdę długa historia.
Na samym początku, gdy jeszcze się nie znali, siedzieli wszyscy na trawie w celach integracyjnych, wymieniając uwagi na temat pogody i tym podobne. Lucia, która zjawiła się tam w tym samym czasie co reszta - mimo, że jej rólka była nieco dalej w scenariuszu - nie zawracała sobie głowy formalnościami. Z miejsca każdy otrzymał jej numer.
Alba w ogólnym gwarze nie dosłyszała imienia nieznajomej i miała trudną kwestię do rozwiązania - jak ją zapisać? Młodej się wiecznie dokądś śpieszyło i nim zdążyła ją dopytać, czarny podkoszulek dziewczyny był już gdzieś daleko. A że z wetkniętej w ucho słuchawki sączyła jej się właśnie melodia piosenki Uriah Heep, w końcu zamiast imienia wstukała prawie machinalnie "LADY IN BLACK", mając proste skojarzenie z mroczną koszulką niepozornej blondynki. Ustawiła taki sam dzwonek i zapomniała o całej sprawie.
Jakiś czas później niepozorna blondynka w bliżej nieznanym celu przeglądała jej telefon i natrafiła na siebie w spisie kontaktów. Rozbawiło ją to do tego stopnia, że rżała już do końca dnia. Przy okazji podsunęła jej, by Totiego, który co chwilę coś psuł - od własnego zegarka, przez mikrofon i kabel do mikrofonu, aż po światło w całym hotelu - zastąpiła adekwatnym słówkiem "TROUBLEMAKER" i opatrzyła piosenką Olly'ego Mursa. I tak jakoś wyszło, że cała lista numerów wkrótce zmieniła się w spis piosenek. "CANDY", czyli panienka z lukru, o której śpiewa Robbie Williams, to oczywiście Tini. Rugg figuruje jako "BEAUTIFUL" (przy połączeniach pięknie gra Marillion), Jorge jest "HERO", a niczego nieświadom Samuel został przez dowcipną Lucię określony mianem "BOOMBASTIC". Skutek uboczny tego jest taki, że odtąd za każdym razem, gdy rozbrzmiewa świszczący głos Shaggy'ego i jego namiętne "Mmm... Mister Lover Lover", one obie dostają regularnej głupawki.
Alba w ogólnym gwarze nie dosłyszała imienia nieznajomej i miała trudną kwestię do rozwiązania - jak ją zapisać? Młodej się wiecznie dokądś śpieszyło i nim zdążyła ją dopytać, czarny podkoszulek dziewczyny był już gdzieś daleko. A że z wetkniętej w ucho słuchawki sączyła jej się właśnie melodia piosenki Uriah Heep, w końcu zamiast imienia wstukała prawie machinalnie "LADY IN BLACK", mając proste skojarzenie z mroczną koszulką niepozornej blondynki. Ustawiła taki sam dzwonek i zapomniała o całej sprawie.
Jakiś czas później niepozorna blondynka w bliżej nieznanym celu przeglądała jej telefon i natrafiła na siebie w spisie kontaktów. Rozbawiło ją to do tego stopnia, że rżała już do końca dnia. Przy okazji podsunęła jej, by Totiego, który co chwilę coś psuł - od własnego zegarka, przez mikrofon i kabel do mikrofonu, aż po światło w całym hotelu - zastąpiła adekwatnym słówkiem "TROUBLEMAKER" i opatrzyła piosenką Olly'ego Mursa. I tak jakoś wyszło, że cała lista numerów wkrótce zmieniła się w spis piosenek. "CANDY", czyli panienka z lukru, o której śpiewa Robbie Williams, to oczywiście Tini. Rugg figuruje jako "BEAUTIFUL" (przy połączeniach pięknie gra Marillion), Jorge jest "HERO", a niczego nieświadom Samuel został przez dowcipną Lucię określony mianem "BOOMBASTIC". Skutek uboczny tego jest taki, że odtąd za każdym razem, gdy rozbrzmiewa świszczący głos Shaggy'ego i jego namiętne "Mmm... Mister Lover Lover", one obie dostają regularnej głupawki.
Teraz swój przebój, skądinąd bardzo przyjemny, produkuje zespół Radiohead. Cuz I'm a creep, I am veirdo...
"Creep" znaczy tyle, co "pełzać". W tym kontekście odnosi się do faceta i jest synonimem świra, dziwaka.
Tak się jakoś składa, że pod tą nazwą kryje się numer Facu.
Tak się jakoś składa, że pod tą nazwą kryje się numer Facu.
Przypadek? A skąd.
Wpatruje się obojętnie w ekranik, na którym wyświetla się jedno połączenie po drugim. W sumie siedem nieodebranych. Potem telefon milknie.
Zamyka oczy.
Wpatruje się obojętnie w ekranik, na którym wyświetla się jedno połączenie po drugim. W sumie siedem nieodebranych. Potem telefon milknie.
Zamyka oczy.
I może jestem podła
Bo się o nie nie troszczę.
Próbował od nowa, dawał się odtrącać, szukał, wypatrywał, chodził za nią, dolewał oliwy do ognia niechęci. Nie chciał zrozumieć.
- Idziemy.
- Spoko. - Przerzuciła kanał, trafiając na jakiś program z telezakupami. - Zamówić sobie nóż ceramiczny? Dodają obieraczkę w komplecie.
- Serio? - Lodo zmierzyła ekran lśniącym spojrzeniem, pociągając głośno nosem. - Ty i nóż to nie jest dobre połączenie, kotku.
- Używałabym go do robienia sałatek!
- Jesz sałatki?
- Zaczęłabym. - Mignęła z powrotem na reklamy.
- Na pewno nie chcesz iść? - Przerzuciła przez ramię brzeg kolorowej apaszki, drugą ręką szukając czegoś w torebce.
- A ty?
- Co ja?
- Na pewno chcesz iść? Tylko się bardziej doprawisz.
- E tam. - Dorzuciła paczkę chusteczek. - W klubie jest ciepło.
- Tylko nie pij zimnych drinków.
- Tak, mamusiu. - Zmierzwiła przed lustrem ciemną fryzurkę i wyszła, leciutko stukając zgrabnymi obcasami. Na korytarzu jeszcze przez chwilę rozbrzmiewały głosy, w końcu jednak zapadła cisza. Machinalnie skakała po kanałach, szukając czegoś do zawieszenia oka na dłużej. Koniec końców obejrzała powtórkę "My wife and kids" i zdecydowała, że zrobi sobie herbatę.
Kochasz.
Byli kolegami. Bardzo dobrymi. Słowo "przyjaciele" byłoby trochę na wyrost, zważywszy, że łączyła ich głównie praca. Nagrania, próby i chwile odpoczynku. Wątłe niteczki, wiążące równie silnie co Jorge z Martiną, a Mechi z Ruggiem. Może troszeczkę mocniej, jeśli uwzględnić parę podobieństw. Parę, bo loki, wzrost i samotność to jeszcze nie są argumenty na bliższą relację.
Ludzie lubią doszukiwać się czegoś w niczym. Przypadkowy błysk w oku, zbyt czułe zetknięcie dłoni, za długie o parę sekund zatrzymanie wzroku - i scenariusz gotowy. Tak trochę, odrobinkę ją to drażniło w tym świecie - to, że wszystko musi być białe albo czarne. Żadnych przejściowych szarości. Z drugiej strony oka kamery każdy przedmiot wychodzi bardziej jaskrawo, ostrzej, zbyt dobitnie, jednoznacznie. Ginie gdzieś cała gama niewyraźnych barw, zamazanych granic. Istnieją tylko proste komunikaty i bardzo wyraźne kontrasty, które zachłanny widz zauważa od razu, podane na tacy.
Jeżeli coś jest - ciężko to ukryć. Ale jeżeli nie ma nic, paradoksalnie udowodnić to jeszcze trudniej. Tu zawsze panowały inne reguły i nauczenie się ich było jedynym biletem do świętego spokoju. Na przykład: nie należało pod żadnym pozorem mówić o prawdziwych uczuciach, bo media potrafią tak zręcznie zszyć wyrwane z kontekstu zdania, że tworzą obraz zawsze różny, a często - odległy o lata świetlne od prawdy. Należało za to być szczęśliwym. Niezależnie od realiów. Zawsze odsłaniać w uśmiechu idealne zęby, nawet jeżeli bliższy nastrojowi byłby raczej gorzki grymas. Należało wyglądać jak milion dolarów przed aparatem, wzruszać się na oczach fanów, zachowywać olimpijski spokój na wywiadach i stąpać z wdziękiem Andersenowskiej Den lille Havfrue - nie zważając na ostrza spojrzeń czyhających na każde potknięcie. Wygładzać na sobie fałsz jak świetnie skrojony kostium, a jednocześnie grać naturalniej niż na planie.
I różne takie tam drobiazgi, z których mało kto zdaje sobie sprawę. Są i już.
Dobra. Ale tu dochodziła jeszcze jedna sprawa. Bo o ile sprawianie pozorów idealnego życia było tylko nużące, a nie trudne, o tyle już samo życie jak zwykle miało problem. A raczej nie ono, a nieodłączne mu uczucia, które potrafią utrudnić wszystko i wszystko zepsuć. I nie - uczucia jak te, którymi producenci "V" nafaszerowali serial: wyidealizowane, poddane korekcie, o tyleż atrakcyjniejsze dla widzów i tak bardzo spłycone. Nie chodziło o taką miłość, którą można by z powodzeniem zapisać kursywą albo i w cudzysłowie, zważywszy na realność tych lepkich od słodyczy scenariuszy. Nieważne.
Chodziło o świat rzeczywisty, w którym oni mimo wszystko tkwili najmocniej.
Chyba bardziej zamotać się nie dało, co?
I różne takie tam drobiazgi, z których mało kto zdaje sobie sprawę. Są i już.
Dobra. Ale tu dochodziła jeszcze jedna sprawa. Bo o ile sprawianie pozorów idealnego życia było tylko nużące, a nie trudne, o tyle już samo życie jak zwykle miało problem. A raczej nie ono, a nieodłączne mu uczucia, które potrafią utrudnić wszystko i wszystko zepsuć. I nie - uczucia jak te, którymi producenci "V" nafaszerowali serial: wyidealizowane, poddane korekcie, o tyleż atrakcyjniejsze dla widzów i tak bardzo spłycone. Nie chodziło o taką miłość, którą można by z powodzeniem zapisać kursywą albo i w cudzysłowie, zważywszy na realność tych lepkich od słodyczy scenariuszy. Nieważne.
Chodziło o świat rzeczywisty, w którym oni mimo wszystko tkwili najmocniej.
Chyba bardziej zamotać się nie dało, co?
No to wytłumaczmy jeszcze raz. Inaczej.
Światy były trzy: świat serialowy, świat życia na pokaz i jeszcze ten prawdziwy, pozbawiony już resztek sztuczności. Bardzo ograniczeni widzowie nie odróżniają pierwszego od drugiego. Ci trochę mądrzejsi nieraz mylą drugi z trzecim. Nie oszukujmy się - one są różne. Podobne w pewnych elementach i zrośnięte niemal nierozłącznie, ale definitywnie dwa.
No, razem trzy.
Nie da się postawić trzech dowolnych punktów na płaszczyźnie i poprowadzić prostej tak, żeby przebiegała przez każdy z nich. Dwa - owszem. Ale trzeci wcale nie musi tam pasować. Może, ale to już wymaga precyzyjnego ustawienia tychże - co na odręcznym, machniętym w pół minuty rysunku, nie wyjdzie za Chiny. Chyba, że prosta przestanie być prostą i się wygnie.
Jeśli prosta spełniająca funkcję "miłość" na pewno przecinała świat telenoweli, to mogła dalej biec na dwa sposoby. Albo istnieć w świecie udawanych min, albo w tym realnym. Albo mogli dla satysfakcji fanów sprawiać wrażenie kamuflujących się zakochanych, albo kochać się naprawdę i to ukrywać przed mediami. Ale nie dwa naraz.
To pierwsze funkcjonowało całkiem nieźle - dzięki wrzucanym od czasu do czasu uroczym zdjęciom, tweetom, spojrzeniami na koncertach.
No, razem trzy.
Nie da się postawić trzech dowolnych punktów na płaszczyźnie i poprowadzić prostej tak, żeby przebiegała przez każdy z nich. Dwa - owszem. Ale trzeci wcale nie musi tam pasować. Może, ale to już wymaga precyzyjnego ustawienia tychże - co na odręcznym, machniętym w pół minuty rysunku, nie wyjdzie za Chiny. Chyba, że prosta przestanie być prostą i się wygnie.
Jeśli prosta spełniająca funkcję "miłość" na pewno przecinała świat telenoweli, to mogła dalej biec na dwa sposoby. Albo istnieć w świecie udawanych min, albo w tym realnym. Albo mogli dla satysfakcji fanów sprawiać wrażenie kamuflujących się zakochanych, albo kochać się naprawdę i to ukrywać przed mediami. Ale nie dwa naraz.
To pierwsze funkcjonowało całkiem nieźle - dzięki wrzucanym od czasu do czasu uroczym zdjęciom, tweetom, spojrzeniami na koncertach.
Drugiego miało nie być.
Z której strony by na to nie spojrzeć, miłość tylko utrudnia życie. Stawia na brzegu mostu, wskazuje na dół, na rzekę złudzeń własnej produkcji - prawie rozbawiona - i jeszcze uprzejmie popycha kolanem w stronę otchłani, zapominając jakoś w roztargnieniu o tym, że nie każdy musi umieć pływać.
Pierwszy raz powiedział to po którymś z treningów, gdy ćwiczyli przez parę godzin układ taneczny. Trzeba go było znać idealnie, by odegrać potem wiarygodnie pomyłkę w tym czy tamtym miejscu.
Pusta sala łowiła ich śmiech, odbijała czerwone od wysiłku twarze i słuchała rozmów o niczym. Coś już wisiało w powietrzu. Coś drżało na granicy wygięcia ust, wrysowywało niepotrzebny zachwyt w oczy, zaczajało się pod palcami, chwytało ułamki dotknięć i sumowało w niezrozumiały wzór.
- Chyba się w tobie zakochałem - rzucił niespodziewanie, lekko jak uwagę o pogodzie.
Spojrzała na niego pytająco, a gdy otworzył usta, by coś dodać - wyciągnęła rękę w jego stronę. Poczuł jej chłodną dłoń na policzku, potem czole.
- Chyba powinieneś zmierzyć gorączkę. - Słowa były tak łagodne, że nie mogłyby dotknąć go bardziej. Nawet wypowiedziane cynicznie miałyby w sobie więcej ciepła niż ta troskliwa, lodowata uwaga.
Rozmowa wróciła na właściwe tory. Tym razem jeszcze dało się t o pokryć błahymi tematami całkiem bezboleśnie. Co nie znaczy, że drażniące drobinki zniknęły ze spojrzenia i uśmiechu. Miały tam zostać jeszcze bardzo, bardzo długo.
Mocniejszy uścisk.
- Wiem, co...
- Daruj sobie, okej? - Wyrwać rękę jest łatwo. Najłatwiej. To tak szybko stawia granice, tak łatwo odwraca bieguny magnesów, tak lekko gasi uśmiech. Jednym ruchem można zerwać całe naręcze tych nitek. Pożyczenie bluzy, polecenie książki, posmarowanie poparzonych pleców emulsją po opalaniu, otwarcie drzwi przed nosem i podziękowanie za ten szarmancki gest, wspólny śmiech, przepychanki, narzekania na producentów. Jeden gest - i już nic. Jedno słowo - i nagle wiadomo, że należy z tym skończyć. Raz na zawsze.
A dlaczego?
Dobre pytanie.
I może jestem złą, złą, złą, złą osobą
Wiem, kochanie, wiem.
- Lubię się z tobą kłócić - mówił.
Często przegadywali się do upadłego, bo gusta mieli skrajne, a uparci byli jednakowo. Może ona trochę bardziej.
T y l k o
- Dobrze mi się z tobą gra - uśmiechał się, gdy kolejna scena wychodziła bez dubli. Szybciej niż reszta kończyli zdjęcia, rozchodzili się do swoich spraw.
n i e
- Podoba mi się twój śmiech - zauważał mimochodem, gdy razem oglądali zmagania innych z rolami, bezlitośnie nabijając się z ich wpadek.
p o d c h o d ź
- Naxi zrobiło furorę. - Kieliszki zderzały się z brzękiem, gdy świętowali zakończenie zdjęć do pierwszego sezonu.
z a
- Chodź, zatańczymy. - Dłonie łączyły się wzdłuż zgodnych linii, ciała szybko wpadały w rytm. Barwy sali rozmazywały się w długie smugi, oczy lśniły.
b l i s k o.
- Alba.
- Tak?
- Z całą pewnością się w tobie zakochałem.
Czasem początkujący rysownik zdoła przypadkowo uchwycić ulotne wrażenie na kartce, zamknąć je w sidłach linii. Nie ma wprawnej ręki - ale ten jeden raz mu wyjdzie całkiem ładnie. Biada, jeśli na tym nie poprzestanie. Gdy uzna, że warto to jeszcze poprawić, gdy sięga - o zgrozo - po tusz kreślarski, wtedy to koniec. Zamaże ładne kontury, zniekształci wszystko, zniszczy efekt. Zepsuje całość. Na bank.
Pytanie: co mu się, do cholery, nie podobało w samym ołówku?
- Gdzie idziesz?
- Nigdzie.
Dłoń na nadgarstku.
- To coś złego?
- Nie rozumiesz.
- To mi wyjaśnij!
- Naucz się definicji słów, a potem dopiero ich używaj.
Mocniejszy uścisk.
- Wiem, co...
- Daruj sobie, okej? - Wyrwać rękę jest łatwo. Najłatwiej. To tak szybko stawia granice, tak łatwo odwraca bieguny magnesów, tak lekko gasi uśmiech. Jednym ruchem można zerwać całe naręcze tych nitek. Pożyczenie bluzy, polecenie książki, posmarowanie poparzonych pleców emulsją po opalaniu, otwarcie drzwi przed nosem i podziękowanie za ten szarmancki gest, wspólny śmiech, przepychanki, narzekania na producentów. Jeden gest - i już nic. Jedno słowo - i nagle wiadomo, że należy z tym skończyć. Raz na zawsze.
A dlaczego?
Dobre pytanie.
Bo ty
Kochasz, kochasz, kochasz
Kiedy wiesz, że ja nie mogę.
Dni mijały bezgłośnie, spadały na dłonie jak liście i, pozbawione treści, rozsypywały się w klepsydrze palców. A głęboka rysa nie napełniała się kurzem, tylko ciągle i bez przerwy rwała bezbolesną pustką pomiędzy. Nie było w niej rany. Ale też niczego innego.
Nie zawsze uczucia muszą być ściśle określone. Dwa minusy nie dają plusa, niechciana miłość nie zawsze zmienia się w nienawiść. Czasem w obojętność. Najprościej na świecie.
A ja to sobie zapiszę, bo zapomnę.
Nie lubię, jak ktoś popada w paranoję i wyobraża sobie... dziwne rzeczy. Nie lubię, jak ktoś wydziera kawałek z siebie i daje mi w prezencie, żeby potem żądać zwrotu. Nie lubię obietnic i przysiąg - czy ludzie ich nie nadużywają? Nie lubię nadmiaru wrażeń, zbyt intensywnych uczuć, zbyt nagłych zawirowań, zbyt gwałtownych zmian. Męczą mnie. Nauczyłam się zresztą, że chłód jest lekarstwem na wszystko. Chłodu nic nie złamie, ciepło można giąć do woli.
A ja to sobie zapiszę, bo zapomnę.
Nie lubię, jak ktoś popada w paranoję i wyobraża sobie... dziwne rzeczy. Nie lubię, jak ktoś wydziera kawałek z siebie i daje mi w prezencie, żeby potem żądać zwrotu. Nie lubię obietnic i przysiąg - czy ludzie ich nie nadużywają? Nie lubię nadmiaru wrażeń, zbyt intensywnych uczuć, zbyt nagłych zawirowań, zbyt gwałtownych zmian. Męczą mnie. Nauczyłam się zresztą, że chłód jest lekarstwem na wszystko. Chłodu nic nie złamie, ciepło można giąć do woli.
Nie lubię słowa "Miłość". Może dlatego, że słyszę je wszędzie dookoła tak bezustannie, że już zwątpiłam w jego szczerość.
To chyba jakiś nowy trend.
Wszyscy wszystkich kochają? A proszę bardzo. Ja - nie muszę.
Próbował od nowa, dawał się odtrącać, szukał, wypatrywał, chodził za nią, dolewał oliwy do ognia niechęci. Nie chciał zrozumieć.
Potem przyjął zasady jej gry. Udawał, że nic go to wszystko nie obchodzi i że nigdy nie obchodziło. Grał równie dobrze, jak ona - tylko na odwrót. Widziała dawnego Facu w jego oczach tylko na planie, gdy wchodził - niby - w inną postać, zakochaną w niej. Wtedy w tym ciemnym, ożywającym nagle oku tańczyły przelotne błyski czułości, schowane skrzętnie pod kolorowym daszkiem czapki. Rysy twarzy miękły, dłonie się otwierały, a uśmiech nie był sztucznym zgrzytnięciem szczęk, tylko prawdziwym rozbłyskiem nadziei. Gasła w momencie, w którym znów docierało do niego, że brał w ramiona Naty - nie ją, i że to tylko Naty patrzy nań cielęcym wzrokiem. Posępniał i stawał się oschły, opryskliwy, lub przeciwnie - przesadnie rozbawiony, pętający się wśród innych jak pies, który liczy na to, że ktoś poklepie go po głowie i weźmie na daleki spacer. Nie, poza planem nie był sobą. A ona dokładnie odwrotnie. Wątpliwa harmonia. Czerń i biel.
Co za głupiec wymyślił, że przeciwieństwa się przyciągają?
Chyba przyciągają kłótnie.
A te opuszki palców
Już nigdy nie przebiegną po twojej skórze.
Bieganie miało silne własności terapeutyczne. Powietrze - biorące w chłodny uścisk płuca, rozbijające się o twarz, owijające wokół włosów - żyło, dawało o sobie przypomnieć mocniej niż kiedykolwiek. Gdy w uszach roztrzaskiwały się głośne dźwięki ulubionych piosenek, a myśli umykały z każdym metrem coraz dalej, najłatwiej było uwierzyć w normalność. W to, że wcale nie trzeba być aktorem, udawać nieco idiotycznej postaci, bywać na imprezach, podpisywać zdjęć piszczącym dzieciom, tańczyć i śpiewać do upadłego na koncertach. Wtedy tylko czuła się rzeczywiście sobą, gdy zamiast śpiewu widowni słyszała własny oddech, zamiast oklasków - lekkie uderzenia adidasów o asfalt, zamiast przewałkowanych tysiące razy utworów - trąbienie aut, rosnący szum miasta, melodię życia. Wtedy jedynie istniała naprawdę. Lepiej być nieznanym bohaterem niż znanym tłem.
- Ty też? - Ledwie wyszła przed hotel, a już jej humor uległ pogorszeniu w stopniu znacznym. - Co za zbieg okoliczności.
- Zawsze biegam. Jedyną zaskakującą okolicznością jesteś tu ty. - Schyliła się szybko nad butem i pociągnęła za końcówki sznurowadła. Czuła na dłoniach jego spojrzenie. - Tyle, że to żaden przypadek.
- Co ty sugerujesz? Że wyszedłem pobiegać, bo ty to robisz?
- Sam sobie odpowiedziałeś na pytanie. - Poprawiła kucyk i słuchawki, ale dłużej zwlekać już nie mogła. Ruszyła.
- Mylisz się. Lubię biegać. Nawet bardzo. A pogoda na to jest świetna i... To nie ma najmniejszego związku z tobą.
- Rozumiem. I właśnie dlatego biegniesz w tę samą stronę. Z powodu pogody.
- Czepiasz się. - Nie miał specjalnych problemów, żeby dotrzymać jej kroku. Może faktycznie biegał i to wszystko to kwestia przypadku. Wzięłaby to pewnie pod uwagę, gdyby chodziło o kogokolwiek innego. Ale w ich relacji słowo "przypadek" miało wyjątkowo małe zastosowanie.
- Nie czepiam. Stwierdzam fakty. - Pogłośniła muzykę, zespół KONGOS ryknął z większym zaangażowaniem.
Przez dłuższą chwilę w milczeniu pokonywali jej przyjemną, ocienioną rzędem drzew trasę. Słońce jeszcze nie rozwinęło nawet jednej trzeciej swoich możliwości. Ospale płonęło pomarańczowym, mało drażniącym światłem, bardzo powoli nagrzewając się na dzień, który zapowiadał się upalny.
- Tak, masz rację - odezwał się w pewnym momencie. - Słyszysz? - Zsunęła słuchawki na kark. - Wyszedłem tylko dlatego, żeby pobiegać z tobą. A teraz podaj mi jeden sensowny argument, dlaczego nie miałbym tego robić.
- Tak się składa, że nie muszę ci się z niczego tłumaczyć.
- Ja tobie też nie. Ale widzisz? Nie masz na to odpowiedzi, bo w tym, co robię, niczego złego nie ma.
- Nękanie podchodzi pod artykuł bodajże sto dziewięćdziesiąty.
Gwizdnął.
- A co kodeks karny mówi na temat miłości? Grozi mi za to kara śmierci przez wydarcie jelit czy tylko prozaiczne dożywocie?
- Nie ma takiego artykułu, który by obejmował wyimaginowane uczucia.
- Wyimaginowane? I to niby ja używam słów, których nie rozumiem. - Znów przez pewien czas biegli bez słowa.
- Nadal nie wiem, co w tym złego.
- Dałbyś spokój.
- Nie, nie dałbym. - Chwycił ją za ramię, przystanął na środku chodnika. - Alba, zależy mi na tobie.
- Mnie też zależy. Na Jorge, na Ruggu, na Diego. I - uprzedziła jego pytanie - nie mów mi, że w inny sposób. To jest jedno i to samo.
- Nie jest.
- Nie? To wytłumacz mi, proszę, czym się to różni. - Wyszarpnęła rękę, poczekała sekundę na odpowiedź - wobec jej braku pobiegła dalej.
- Stój!
- Ani mi się śni.
- Stój, idiotko! - Dwie dłonie szarpnęły ją w tył tak gwałtownie, że prawie się przewróciła. Wściekła obróciła głowę, a wtedy w policzek smagnęła ją siarczyście fala powietrza wraz z hałasem przejeżdżającej tuż przed nosem ciężarówki. Przełknęła ślinę, bardzo powoli odwracając się w jego stronę. Przez chwilę słyszała tylko łomot pulsu w uszach, rozpaczliwie próbując sobie przypomnieć, jak się mówi. I oddycha.
- Właśnie tym - warknął, nie wypuszczając jej z ramion. - Gdybyś była znajomą, byłbym teraz tylko przestraszony. A nie wściekły. Nie widzisz tego? Nie chcesz widzieć? - Z bardzo bliska patrzył na nią ze złością. Twarz miał mokrą od potu, rysy wykrzywione grymasem. - Nie widzisz, że to nie jest wyimaginowane, tylko prawdziwe? Że nie mogę przestać o tobie myśleć? Że wariuję na twój widok? Że... - Głos mu się łamał i stopniowo łagodniał z każdym wypowiedzianym słowem, z każdym kolejnym centymetrem bliżej.
Uniosła drżące dłonie i dotknęła jego ramion.
- Uważaj, bo się rąbniesz w daszek - powiedziała głosem trochę jeszcze roztrzęsionym, ale z pełnym przekonaniem. I tak chłodno, że momentalnie się odsunął. - I nie dotykaj mnie.
- Właśnie tym - warknął, nie wypuszczając jej z ramion. - Gdybyś była znajomą, byłbym teraz tylko przestraszony. A nie wściekły. Nie widzisz tego? Nie chcesz widzieć? - Z bardzo bliska patrzył na nią ze złością. Twarz miał mokrą od potu, rysy wykrzywione grymasem. - Nie widzisz, że to nie jest wyimaginowane, tylko prawdziwe? Że nie mogę przestać o tobie myśleć? Że wariuję na twój widok? Że... - Głos mu się łamał i stopniowo łagodniał z każdym wypowiedzianym słowem, z każdym kolejnym centymetrem bliżej.
Uniosła drżące dłonie i dotknęła jego ramion.
- Uważaj, bo się rąbniesz w daszek - powiedziała głosem trochę jeszcze roztrzęsionym, ale z pełnym przekonaniem. I tak chłodno, że momentalnie się odsunął. - I nie dotykaj mnie.
- O co chodzi? - spytał, nadal nie puszczając. Wzrok miał błędny. - Dlaczego nagle wszystko robię nie tak?
- Bo jesteś ułomny?
Gdzieś w oddali krzyknęła płaczliwie mewa. Kto wie, skąd się tam przypałętała.
- Jeszcze przejrzysz na oczy - rzucił przez zaciśnięte zęby.
- Życzę ci tego samego. - Uśmiechnęła się cierpko. Jej ironia wróciła na właściwe miejsce języka i działała bez zarzutu. Dzięki Bogu. - Bo jeśli o mnie chodzi, to się chyba nie doczekasz.
- A jednak poczekam - odparł uprzejmym tonem, rozluźniając palce. Nie próbował za nią biec. Ale jeszcze przez długi czas czuła na plecach jego wzrok. Na ramionach wciąż zaciskały się rozpaczliwie niewidzialne dłonie, a jeden z tysiąca głosów w jej głowie przypominał o tym, że kiedyś nawet lubiła ten dotyk.
A te ciemne oczy* mogą spotkać się z moimi
Co najwyżej przez pokój wypełniony ludźmi
Mniej ważnymi od ciebie.
Drugi sezon upłynął jeszcze szybciej. Znów zorganizowali imprezę, na której słuchali o powstającej biografii Tinki - kto jak kto, ale ta to miała życiorys bogaty... - i o tym, że jeszcze tylko jeden i się rozstaną. Nie licząc koncertów, ale i te przecież nie będą się odbywać wiecznie. Smutne, ale życie to głównie rozstania. Na razie można to było odwlekać w czasie i nastawiać się na kolejny rok kręcenia mniej lub bardziej zabawnych scen z przyjaciółmi. Lub nieprzyjaciółmi.
Zagapiła się na słomkę w swojej coli, odganiając tę natrętną myśl o nim. Zbyt często pchała się, nieproszona, do głowy. O wiele zbyt bezczelnie jak na kogoś, kto jej nie obchodził.
Chowając twarz za kiepską osłoną szklanki dostrzegła kątem oka burzę jasnych włosów i szeroki uśmiech po swojej lewej stronie.
- Mogę, nie? - Postawiła obok własny napój i rozsiadła się wygodnie, jak zwykle porażając pozytywną energią na kilometr. - Co tak sama siedzisz?
- Może lubię?
- Taa. - Wyciągnęła przed siebie zgrabne nogi. - Już ja cię znam. Stąd masz świetny widok na naszych chłopaków.
- Weź. Z fajnych widzę tylko Diego.
- To nie, to nie patrz. Zaklepany.
- Ciekawe, przez kogo.
- Przeze mnie! - parsknęła z oburzeniem. - Dam ci wszystko, kochana, ale nim się nie podzielę.
- Czemu? Zapłacę! - zażartowała, upijając łyk. Kostki lodu zadzwoniły o szklane ścianki. - Nie bądź taka, odsprzedaj kawałek.
- Który? - Clari parsknęła śmiechem.
- Którykolwiek.
- O czym wy w ogóle gadacie? - zainteresowała się Lodo, dosiadając się z drugiej strony. Zmierzyła podejrzliwym spojrzeniem Albę, owijając na palcu czarne pasmo.
- O czym wy w ogóle gadacie? - zainteresowała się Lodo, dosiadając się z drugiej strony. Zmierzyła podejrzliwym spojrzeniem Albę, owijając na palcu czarne pasmo.
- O niczym.
- Diego nie jest niczym! - oburzyła się właścicielka obiektu rozmowy. - Jest wszystkim - dorzuciła jakoś tak refleksyjnie, jakby w klimacie serialu. Alba wywróciła oczami, Lodo znacząco westchnęła.
- Jeśli dobrze zrozumiałam, jest na niego więcej chętnych - rzuciła wesoło. - Nie rozumiem tylko, czemu ty, kochana, jesteś wśród nich. Tak, do ciebie mówię.
- Po pierwsze żartuję. - Zamieszała słomką w napoju. - Po drugie... Nawet jakby - to co?
- Przecież masz Facu - walnęła dość nieopatrznie.
Dobrze, że nie miała coli w ustach.
- Co? - wybełkotała. - A na co mi on? Co niby miałabym z nim zrobić?
- Wytłumaczymy ci jak dorośniesz - powiedziały jednocześnie swoimi podobnymi głosami, zgrywając się w piękne unisono.
- Wy i te wasze teorie spiskowe - burknęła z niechęcią, uwięziona między śmiechem przyjaciółek jak w potrzasku. - Co was tak bawi, można wiedzieć?
- Zupełnie jak dzieci. - Zielone oczy Lodo zamieniły się w dwa chochliki. - Cały plan to widzi, a ty jedna udajesz, że masz go gdzieś.
- Nie rozpędzaj się. - Szkło huknęło o stolik. - To żałosne. Ile ciebie łączy z Xabianim?
- Kolor włosów... Obaj mamy w imieniu "i" i "a"... - Rozstawiała kolejne palce, ale szybko przerwała tę wyliczankę, by wydać z siebie znaczące prychnięcie. - Pomijając drobiazgi w postaci Tomasa i Mechi.
- Bo zaraz skądś wyskoczy Xabi i się oburzy, że Mechi nie jest drobiazgiem. - Wizja kolegi wyłaniającego się jak pajac z pudełka na sprężynie była komiczna. - A wy przestańcie mnie swatać z kim popadnie, bardzo was proszę. To nie ta liga - mruknęła, wbijając wzrok we własne dłonie. Nie umknęło jej jednak, że przyjaciółki wymieniają znaczące spojrzenia. - Ja to widzę - uprzedziła głośno. - Wszystko widzę.
- Chyba jednak nie wszystko. - Clara wstała, strzepując sukienkę. - Coś mi się przypomniało, przepraszam was.
Jej smukła sylwetka zginęła już dawno w wielobarwnym tłumie, gdy ocknęła się i Włoszka.
- Właśnie. Oj, ty uparciuchu - westchnęła, obejmując ją na chwilę. - Powiedziałabym coś, ale i tak nie posłuchasz.
- Wszystko ze mną w porządku - jęknęła, kładąc głowę na oparciu kanapy. Ciepła dłoń musnęła jej policzek. - Nie przeżywajcie tak tego, serio.
- Dobra. Nie powiem już ani słowa. Ale moje zdanie znasz. - Podniosła się leniwie. - Przynieść ci coś?
- Trochę świętego spokoju.
- Z wódką czy bez?
- Z lodem. - Zamknęła oczy na parę chwil. Nie miały racji. Widziała więcej, niż im się wydawało. I świetnie zdawała sobie sprawę z zawieszonych na jej twarzy tęczówek koloru dymnego kwarcu. Prześlizgiwały się między ramionami ludzi, by miękko spocząć na jej policzku, włosach, dekolcie. Gdziekolwiek bądź. To spojrzenie było jak palce, natrętnie mknące po jej ciele, plątające idealnie ułożoną fryzurę, snujące się wzdłuż rysów twarzy, nawarstwiające w okolicy ust. Mrowiło.
Dziwne uczucie, ogólnie rzecz biorąc.
Podniosła powieki i w zasadzie już jej nie zdziwiło, że wyswobodzone spojrzenie roztrzaskało się wprost o jego oczy. Nie chciało jej się nawet spuszczać wzroku. Nieruchomo patrzyła w te kamienne kulki, porysowane zdenerwowaniem i lśniące - chyba same z siebie, naturalnym światłem, bo zwykle nie pił nic poza szampanem. Świat wcale nie zwolnił, ludzie nie przestali istnieć, a magiczny ogień nie przedarł się poza chłód tego połączonego spojrzenia. Dwie pary oczu i zero magii. Zamiast uczucia była tam tylko osobliwa mieszanka rozbawienia, niechęci i wyzwania.
- Bazyliszek się chowa.
- Co?
- Zatańczysz ze mną czy się boisz?
- Że niby ciebie? Myślisz, że jesteś straszny? Mam się już śmiać?
- Zamiast "tak" albo "nie" - cały wykład. Typowe. - Pokręcił głową. - W szkole cię nie uczyli, żeby odpowiadać na temat?
- Uczyli.
- Więc?
- A jakiej odpowiedzi się spodziewasz?
- Tak mi miło słyszeć, że się zgadzasz. - Wyszczerzył zęby i, nim zdążyła powiedzieć choć słowo, jego palce przeplotły się z jej, a stopy zaniosły ją na środek parkietu.
Cudownie.
Naprawdę miło było wirować w ulubionej granatowej sukience, pozwalając się wiązać nieistniejącymi nitkami i stając na moment posłuszną marionetką w rękach muzyki - spajającą każdy gest z odpowiednim dźwiękiem, oddającą mięśnie w panowanie melodii. Miło było trochę zapomnieć się w tańcu, zatrzymać go w sobie jak dym w płucach, zatchnąć się ruchem i czuć, jak kryształki rytmu roztapiają się we krwi. Miło, nie mogła zaprzeczyć. Tyle tylko, że ręce stykające się z jej ciałem należały właśnie do niego i to jego oddech grał delikatnie na jej skroni. To nie pozwalało w pełni cieszyć się z tego tańca, nawet jeśli skupiała całą uwagę na krokach, zamiast na partnerze.
- Ty serio się boisz - mruknął, lekkim ruchem ramienia obracając ją wokół własnej osi.
- Że mnie podepczesz?
- Że się zakochasz.
Chłód przebiegł po karku drżącą strugą.
- Ciekawy wniosek.
- Boisz się, że nie będziesz miała pełnej kontroli. Że się zapomnisz i stracisz grunt pod nogami. Wolisz trzymać się tego swojego bezpiecznego cynizmu, bo go znasz. A nieznane cię przeraża.
- Ale wymyślasz.
- To niby czemu nie chcesz spędzać ze mną czasu? Czemu unikasz mówienia o tym? Czemu cię to drażni, skoro masz mnie gdzieś?
- A nie przyszło ci nigdy do głowy, że zwyczajnie cię nie lubię?
- Od teraz, tak? Bez powodu przestajesz?
- Zabawne.
- Tak, to jest śmieszne. Naprawdę śmieszne. - Gorycz jakoś nie pasowała do jego uśmiechu. - Chciałbym tylko wiedzieć: dlaczego?
- Ja też dużo rzeczy bym chciała wiedzieć.
- Na przykład?
- Na przykład: kiedy ci się wreszcie znudzi ta zabawa.
- To nie jest zabawa.
- Mogę się założyć o rękę, że tak.
- Przegrasz.
- Ach tak.
- O co w takim razie z mojej strony?
- Bo ja wiem. - Wzruszyła ramionami. - Też.
- Okej.
- Przy mnie sobie ją utniesz.
- Albo wygram.
- Nie wygrasz.
- Skoro ty tak mówisz... Stoi? - Wyciągnął do niej dłoń.
- Stoi. - Uścisnęła palce, które tak kompletnie nie pasowały do jej i wcale nie niosły iskier.
Myślę, że najlepiej będzie
Jeśli oboje zapomnimy
(Zanim zaczniemy się nad tym rozwodzić...)
- Idziemy.
- Spoko. - Przerzuciła kanał, trafiając na jakiś program z telezakupami. - Zamówić sobie nóż ceramiczny? Dodają obieraczkę w komplecie.
- Serio? - Lodo zmierzyła ekran lśniącym spojrzeniem, pociągając głośno nosem. - Ty i nóż to nie jest dobre połączenie, kotku.
- Używałabym go do robienia sałatek!
- Jesz sałatki?
- Zaczęłabym. - Mignęła z powrotem na reklamy.
- Na pewno nie chcesz iść? - Przerzuciła przez ramię brzeg kolorowej apaszki, drugą ręką szukając czegoś w torebce.
- A ty?
- Co ja?
- Na pewno chcesz iść? Tylko się bardziej doprawisz.
- E tam. - Dorzuciła paczkę chusteczek. - W klubie jest ciepło.
- Tylko nie pij zimnych drinków.
- Tak, mamusiu. - Zmierzwiła przed lustrem ciemną fryzurkę i wyszła, leciutko stukając zgrabnymi obcasami. Na korytarzu jeszcze przez chwilę rozbrzmiewały głosy, w końcu jednak zapadła cisza. Machinalnie skakała po kanałach, szukając czegoś do zawieszenia oka na dłużej. Koniec końców obejrzała powtórkę "My wife and kids" i zdecydowała, że zrobi sobie herbatę.
Czajnik elektryczny stał na ich niedużym stole, który gospodarna Lodo nakryła jakimś koronkowym obrusem. Koronki owe postanowiły tego wieczoru pobawić się jej kosztem.
[Jeśli oboje zapomnimy...]
Otwiera oczy i długo gapi się w paszczę kominka. Pomarańczowe wężyki płomieni zwijają się w kłębek na poczerniałych drwach, zagarniając w czerwone języczki kolejne ich skrawki, śmiejąc się pogodnie jasnymi iskrami. Najtwardsze polano w końcu ustępuje pełzającemu żywiołowi i posłusznie rozsypuje się w ciemny popiół. Zawsze lubiła obserwować ten żmudny proces - od oporu aż po grzeczną uległość. Zabawne.
Teraz żar tylko parzy oczy, rysując na nich białe, świetlne smugi.
...sposób, w jaki miałeś mnie tamtej nocy.
O jedną z koronek zahaczyła guzikiem. Szarpnięty obrus zrewanżował się, wywracając postawioną na brzegu miskę. Lodo od paru dni walczyła z katarem, chwytając się sposobów najróżniejszych. Tego ranka wypróbowywała, ponoć niezawodną, inhalację. Zapomniała jednak posprzątać po swoich eksperymentach, skutkiem czego teraz Alba, z głośnym i niekoniecznie wartym przytaczania przekleństwem, zapoznała się bliżej z zawartością naczynia. Woda, szczęście w nieszczęściu już zimna, była pełna jakiegoś mentolowego paskudztwa. Niekoniecznie miło się oblać czymś takim.
- Zabiję cię - poinformowała nieobecną na swoje szczęście Włoszkę, zrzucając ze złością koszulę i przyglądając się swojemu przemoczonemu podkoszulkowi.
- Mnie?
- Nie. Nie tym razem. - Uniosła wzrok wyzywająco, ale nie natrafiła bezpośrednio na jego spojrzenie. Było zawieszone niżej, gdzieś na mokrym, białym materiale. Odkaszlnęła.
- Może w czymś pomóc? - spytała uprzejmym tonem.
- Co?
- Tak ci się dobrze patrzy czy może lepiej się rozbiorę?
Drgnął jak od uderzenia i spojrzał na nią dziwnie, czerwieniejąc.
- No co? - Skrzyżowała ręce na piersi, czując przemożną chęć wypchnięcia go za drzwi i przebrania się w coś suchego. Zimno jej było. - Czego chcesz?
- Dalej to ciągniesz. - Może czytał jej w myślach, bo zrobił krok w głąb pokoju, odruchowo zamykając drzwi za sobą. - Nie męczy cię zaprzeczanie? I ta głupia ucieczka?
- Męczysz mnie ty i twoje bezsensowne teorie.
- Nie są bezsensowne. - Wyciągnął rękę i jak dziecko, próbujące nowej rzeczy, przesunął palcami po jej policzku. - Kocham cię. O, widzisz? - Uśmiechnął się prawie z satysfakcją, kiedy cofnęła się o krok, dźgnięta tym głupim zdaniem. - Boisz się.
- Bzdura. Tylko nie lubię nadużywania słów, których znaczenia dalej nie łapiesz.
- Więc proszę bardzo. - Też zrobił kolejny krok. - Powiedz mi, co ono oznacza, to przyznam ci rację.
- Oznacza wystarczająco dużo, byś go nie rozumiał. I na pewno nie masz prawa go używać. - Poczuła za plecami ścianę i pomyślała z irytacją, że nie ma dokąd uciekać.
- Nie mam prawa?
- No nie.
- Dlaczego?
- Bo jest puste. - Zacisnęła mocniej dłonie na mokrej tkaninie, przypominając sobie nagle słowa, przeczytane dawno temu. - Bo za każdym razem gdy rzucasz tym słowem na wiatr, gdzieś na świecie umiera gwiazda - przeznaczona dla kogoś, kto zasługuje na wypowiedziane szczerze. Krótko mówiąc, bierzesz nie swoje. I jeszcze źle z nich korzystasz.
- Po pierwsze, kochanie, miłość nie podlega żadnym filozofiom, więc to słaby argument - powiedział podejrzanie beznamiętnie i z bardzo bliska. - A po drugie, to wszystko bardzo fajnie brzmi w twoich ustach, bo jesteś świetna w układaniu miażdżących przemów. Za bardzo ufasz tym swoim słowom. Do tego stopnia, że gdyby ich zabrakło, nie wiedziałabyś co zrobić.
- Kolejna teoria wzięta z kosmosu.
- A czasem naprawdę żadne przemowy cię nie obronią.
- Umiem sobie poradzić bez nich.
- No to raz w życiu się zamknij. - Z siłą, o jaką nigdy by go nie podejrzewała, szarpnął ją za ramiona i zamknął w uścisku. Gwałtownie sięgnął jej podbródka, chcąc choć przelotnie odgonić ten nieznośnie ironiczny uśmiech, który od zawsze strzegł - jak niezawodny wartownik - jej ust. Trzeba mu było oddać sprawiedliwość, że naprawdę nienawidził tego uśmiechu (i, co może mniej istotne, jeszcze bardziej go uwielbiał). Nie musiał szczególnie zacięcie z nim walczyć. Sam zamarł, nim jeszcze został zdławiony pod jego wargami. Zaplątany w nieistniejącym proteście zrobił miejsce dla uległości, która pozwoliła mu zetrzeć resztki oporu i upić się niemymi słowami, których nigdy nie potrafiliby wypowiedzieć na głos, a które rosły w oddechu niekończącą się treścią.
Świat skurczył się do małego skrawka pokoju, kawałeczka podłogi pod stopami i fragmentu zimnej ściany za plecami. Reszta czmychnęła przed niecierpliwymi ustami i zachłannymi dłońmi, które były jednocześnie znajome i obce, niepokojące w swoim zapamiętaniu i chcące więcej, wciąż więcej - dążące po wszystko. Jakby cała złość nagle znalazła odpowiednie ujście, wybuchła pod skórą i chwilowo wyłączyła wszystkie inne uczucia. Jakby to było oczywiste, tylko zawsze brakowało czasu, miejsca, impulsu - a teraz niespodziewanie odnalazło się w pijanej chwili, w przewrotnym porywie, w krótkiej - a jednak wystarczająco długiej - sekundzie, minucie, małej nieskończoności.
Kontrola odeszła gdzieś daleko, a uśpione instynkty przejęły władzę z dyktatorską zaciętością, bez litości, zawahań, bez półśrodków - tu, teraz i natychmiast. I brały garściami, pomijając nieistotne elementy gry.
Ale jednak w tym wszystkim był określony porządek, ta swoista harmonia improwizacji, która pozwala słuchać jej z przyjemnością. Każdy gniewny ruch był opleciony delikatnością - tą mimowolną, odruchową. Obok tej gryzącej nienawiści współistniał spokojnie zachwyt, podbiegający jak gwałtowny rumieniec pod skórę na policzkach.
Ten moment był jak błysk, boleśnie wbity w rozszerzoną od patrzenia w ciemność źrenicę. Jak coś kompletnie niespodziewanego, jak niebo, które pewnego dnia zamiast niebieskie okazało się zielone i nikt nie potrafił wyjaśnić - dlaczego. Jak jakaś skomplikowana toccata, fuga, pęknięta w jednej z idealnie dopracowanych warstw dźwięków. Jak smyczek, tnący agresywnie struny skrzypiec, spod których otwartej rany skapuje muzyka, wcale nie chcąca się zagoić. Jak głośny akord organowy, gdy ciężka dłoń zanurza się w fale klawiszy i trwa w przejmującym dotknięciu. Jak granica pomiędzy dwoma kolorami, która nie ma żadnej z tych barw, a jednak ją widać w miejscu, gdzie ścierają się kontrasty.
Obłoczek uniesienia, tęczowy jak rozlana benzyna, szarpnął się raz i drugi pod bielą zaciśniętych powiek, narysował szybko gwiazdy, objął je klamrą ciemnych rzęs i nagle stracił równowagę - zadrżał i zagubił się w pół kroku. Ocknął się, nim zdążył do końca obrócić - sam siebie - w popiół. I trwał głupio już zagasły, niezręczny, senny, zdziwiony, w szybko stającej się przeszłością historii jednego zapomnienia.
Rzeczywistość rozpięła na nimi swój szyderczy uśmieszek, a słowa przyszły przed rozumem.
- No i co? - szepnęła na chybił-trafił w stronę sufitu, wsączając tę chłodną pauzę między dwa ciężkie, nierówne oddechy. Jeden - ten obok - przycichł, omiótł szybko jej policzek - i nie musiała się obracać na bok, by wiedzieć, że jego właściciel utkwił niedowierzające spojrzenie w jej twarzy.
- Co? - powtórzył zdławionym tonem, od którego dostawała gęsiej skórki. - Jak to: co?
- Dobrze się bawisz? Coś jeszcze chcesz sprawdzić? - zapytała całkiem spokojnie i niemal z pogardą. Prawie-spokój, prawie-obojętność, prawie-chłód. To wszystko opierało się na prawie-uczuciach jak na wadliwych rusztowaniach.
Szkarłat rozlał się po jego twarzy tak bezlitośnie szczerze, że przez myśl przetoczył jej się nagle ostry wyrzut, kolczasta kulka uwięzionego ciepła.
- Coś jeszcze, Facu? - powtórzyła cicho. Mógłby potwierdzić, nie żeby tego chciała.
- Bynajmniej. - Szczęki mu drgnęły pod opaloną skórą na policzkach. Dźwignął się szybko z łóżka, tak wyraźnie starając się na nią nie patrzeć, że o mało nie skręcił sobie karku.
Zgarnęła pobliski koc i otuliła się w jego fałdy, patrząc jak wściekły ubiera się i wychodzi, przy trzaśnięciu prawie wyrywając drzwi z zawiasów.
Aż prawie przykro.
Zawsze - prawie.
Tak jak ta gra, która w zasadzie tylko udawała grę.
Udawanie udawania. Jakież to kunsztowne.
Nim nastał ranek.
Więcej grzechów nie pamiętam, osądźcie mnie.
Kolejne dni płynęły zgodnie z logiką - a w zasadzie: jej brakiem - snu. Nie potrafiła o nich powiedzieć nic poza tym, że były ciężkie, dziwnie otumanione i jakieś takie bez sensu. Że wyłapywała z nich tylko strzępki rozmów, niepowiązane w żaden logiczny łańcuch. Broniła się z trudem, z jednej strony uwięziona w tej onirycznej rzeczywistości, z drugiej - wcale nie mająca ochoty wracać do tej prawdziwej, bo w tej z kolei siedział Facu i jego triumfująco-zmieszane spojrzenie. Prościej było śnić, że nic nigdy nie miało miejsca.
- Chyba powinniśmy...
- Nie powinniśmy.
Chciała znienawidzić jego słowa, bo bez nich było jeszcze gorzej.
- Na pewno...?
- Na pewno.
Chciała znienawidzić jego oczy, bo zbyt wyraźnie zachwycały się jej ciałem.
- Może jednak ja...
- Błagam, tylko nie ty.
Chciała znienawidzić jego dłonie, bo zbyt wiele czułości wkładały w każdy dotyk.
- Więc skoro cię to nie obchodzi...
- Nie obchodzi.
Chciała znienawidzić jego usta, bo za dobrze pasowały do jej skóry.
- ...to czemu się czerwienisz?
- ...
Chciała znienawidzić jego włosy, bo w nich zbyt miękko tonęły jej palce.
- I tak cię kocham.
- Wal się.
Chciała.
Nie zawsze ma się to, czego się chce. Nie, Facu?
Bo ty...
Kochasz?
K o c h a s z.
Chociaż wiesz, że ja nie umiem.
Ogień dogasa, a ostatnia kropla wina tańczy na języku w parze z westchnieniem, szyjąc podejrzanie gorzkim smakiem chwile odpoczynku. Wzdycha, bo jej odpoczynek dawno szlag trafił. Bo nie potrafi cieszyć się z tej błogiej ciszy, bo krztusi się nią, tonie i nie umie znaleźć ręki, której by się złapała. Wzdycha, bo niespodziewanie prawda staje się iluzją. To nie jest prawdziwe: ani postrzępione frędzle koca, wlokące się smutno po ziemi, ani krucha nóżka kieliszka, ani głośne chrapanie Lorenzy przed czarną kratą kominka. No nie jest. Równie dobrze mogłoby być z kartonu i plasteliny. Wzdycha, bo jednocześnie dawna iluzja przebrała się w prawdę. Wzdycha. Bo może zaprzeczać do końca świata, ale przecież świat już wie. Wie wszystko.
Kłóci się z tym, bo przecież ona nie może n i e mieć racji. To by znaczyło, że właśnie przegrywa. Haniebnie i wbrew wszystkim oczywistościom, które niby miała po swojej stronie. Z nim, światem i samą sobą. Nie wiadomo, co najgorsze.
Tylko czemu, skoro teoretycznie może walczyć dalej, ona chce przegrać? Czemu nie ma siły? Co ją tak obezwładniło, że teraz zwykły dzwonek burzy jak taran ściany długo budowanego spokoju? Czemu? Czemu nagle niecierpliwi się brakiem telefonu, skoro wcale na niego nie czeka? Zresztą... Kto miałby dzwonić po raz ósmy?
When you were here before,
couldn't look you in the eye.
You're just like an angel...
A jednak.
- ...tak?
- Nie.
- Nie?
- Nie wierzę.
- Halo?
- Śnię? Czy ty... ty serio odebrałaś ten pieprzony telefon? - Zniekształcony głos po drugiej stronie nie umie się wysłowić ze zdziwienia.
- Tak.
- Aha.
- Więc...
- No.
- Co: no?
- No wreszcie.
- Jasne. Jakbym kiedyś nie odebrała - rzuca gniewnie.
- Aha.
- Więc...
- No.
- Co: no?
- No wreszcie.
- Jasne. Jakbym kiedyś nie odebrała - rzuca gniewnie.
I wtedy - jakoś tak bez uzgadniania czegokolwiek - oboje parskają śmiechem. Tak głośnym, że nagle cały chłód okazuje się bezczelnym kłamstwem. Tak niepowstrzymanym, że w głośnikach telefonu aż zgrzyta, a im brakuje tchu. Obojgu. Śmieją się jak nigdy dotąd. Śmieją się do łez. Śmieją się jak skończeni idioci.
- O cholera... - Kaszle, wreszcie odzyskuje głos. - Tak. W sumie to chciałem ci tylko życzyć wesołych świąt.
No tak. Tylko tyle.
- Nawzajem - odpowiada niespodziewanie dla niego - i siebie - ciepłym tonem. - I ten... Ech, tyle. Jestem kiepska w te klocki.
- No, nie tylko w te.
- Ha, ha.
- Wiesz, miło słyszeć twój głos. Naprawdę.
- Ach tak.
- Może... - Przez chwilę milczy, chyba ważąc słowa. Raz i drugi chce zacząć sama, ale nie ryzykuje. Czeka. - Może jeszcze są szanse, bym nie stracił ręki.
- Może - odpowiada na to po prostu, bez zastanowienia.
W słuchawce nagle zapada cisza. Trwa. I trwa. I trwa.
A ona w tym czasie gorączkowo się zastanawia, jakim cudem zwykłe "może" może brzmieć jak obietnica.
Podgrzaną i wygiętą tak,
by wpasowała się w kontury serca.
~Tammara Webber - "Tak blisko..."~
Ale to zepsułam.
"Masakra" jest chyba jedynym adekwatnym słowem.
Niby miało być inne zakończenie, ale Aci nie mogę przecież odmówić. Wątek z piłą mechaniczną musiałam skasować, how sad.
Więc tak, końcówka nie ma sensu, zresztą całe opowiadanie nie trzyma się kupy. Chyba zostanie mi uraz do Falby. Definitywnie nigdy więcej.
__________________________________________________________
*W oryginale "those bright blue eyes", jednakże Bufon niebieskich ocząt nie posiada.
Ale to zepsułam.
"Masakra" jest chyba jedynym adekwatnym słowem.
Niby miało być inne zakończenie, ale Aci nie mogę przecież odmówić. Wątek z piłą mechaniczną musiałam skasować, how sad.
Więc tak, końcówka nie ma sensu, zresztą całe opowiadanie nie trzyma się kupy. Chyba zostanie mi uraz do Falby. Definitywnie nigdy więcej.
Ponad 6 tysięcy słów (bardzo dużo jak na mnie), a morału czy jakiegokolwiek przesłania brak. Brawo, leci medal z buraka dla autorki.
Aha, muszę jeszcze wspomnieć o jednej rzeczy. Niedawno spotkałam się z opinią, że zbyt wyraźnie oddzielam dialogi od opisów. Może jest w tym ziarno prawdy, ale chyba takie już uroki mojego stylu. I chcę tylko zaznaczyć, że w powyższym OSie jest to dzielenie wyjątkowo widoczne, ale to zamierzony zabieg. Co prawda ogólny efekt jest żałosny, ale to nie z powodu tego. Powtórzenia też są celowe, gdyby ktoś miał wątpliwości.
BOŻE AJODJWOFJoERJORJGOTJ
OdpowiedzUsuńPoczekaj sekundę. ^^
Chyba jednak nie dam rady tego skomentować w tej chwili *O*
OdpowiedzUsuńW takim razie, zajmuję miejsce i obiecuję, że wrócę!
Znowu mnie zabiłaś.
OdpowiedzUsuńW sumie, nie powinnam się dziwić, zawsze wychodzę stąd z samooceną w podziemiach i pretensjami, że mnie takim talentem-skarbem nie obdarzono. Twoje historie spokojnie mogłyby zastąpić mi powietrze. Po co tlen, jak jest Zuzka?
Nie wiem, co napisać. Bo to, że jest pięknie chyba już Ci się znudziło. Albo nie – skoro tak piszesz, może trochę te moje przemowy o wszystkim i o niczym lubisz. Serio, już nie podciągnę tej samooceny, idę wykładać chemię w Biedronce, do niczego innego się nie nadaję.
Generalnie Falbę kocham przez Marciaka (na pewno znasz, łysa, mieszka w oborze, biega w japonkach po Częstochowie). Tak samo jak nie za bardzo lubię Fedaty – popsuła mnie, chlip. To takie bolesne. Trzeba ją gdzieś zamknąć, bo zanieczyszcza powietrze tragiczną inteligencją.
Piła mechaniczna. [*]
Miłość może nawiedzić każdego – choćby w najgłupszych okolicznościach, najmniej odpowiednim momencie. Obojętnie, czy będzie to ktoś o duszy podobnej do uśmiechu Anioła, czy z wieloma sukcesami na koncie, jak taka Tinka, osiągnięcia życiowe cudowne. Posiadanie brokatowych kozaczków i spadnięcie z wiaderka wystarczą do powstania biografii. Już widzę swoją. „Namiętnym wzrokiem przestudiowała zawartość lodówki, błądząc dłonią w poszukiwaniu czekolady. Zdobywszy skarb, zniewalająco odrzuciła do tyłu swoje afro i udała się na męczący spacer do łóżka. Zasnęła, śniąc o zdobyciu Nobla za napisanie najlepszego poradnika ‘Jak żyć twórczo?’, po czym miała rozpocząć kolejny, równie interesujący dzień.”
Miałam się zachwycać, a idę w ślady Tinki. To chyba choroba.
Ech. Bufon rzucający się na Albę (od którejś sceny musiałam zacząć, jestem zbyt zachwycona żeby wypowiadać się logicznie). Kocham. Zapytam się go, czy w realu też tak zrobił. Wciąż wierzę, że rzucę w niego bułką.
Czasami ludzie bronią się przed uczuciem. Bez żadnych przyczyn, ot tak. Bo można cierpieć, bo miłość szybko się kończy (co według mnie jest bzdurą, ponieważ prawdziwa miłość trwa po same krańce świata), bo się nie uda, bo to bez sensu, bo nie. A czy nie pięknie czasem dopuścić do siebie najpiękniejsze uczucie, jakie tylko mogło powstać? Strach. Zawsze jest strach. Jak na złość, stoi przed każdą naszą decyzją, śmieje nam się prosto w duszę. Często myli nam drogi. Przysłania rzeczywistość. Zabrania szczęścia, a jest tak niedaleko. Strach to brzydka rzecz. Ale jest jeszcze miłość. I mimo, że początkowo tkwi skulona w kącie, pozornie bezsilna, w pewnym momencie wystrzela w górę i już nic nie jest w stanie nad nią zapanować. Miłość nigdy nie podporządkuje się światu, jest wolna, dlatego wszyscy chcą ją posiąść. Tą prawdziwą, nie podróbki, jakich pełno jest na świecie.
I myślę, że w większości przypadków miłość jednak wygrywa. Bo kto jak kto, ale ona już drogę znajdzie. Choćby zakochało się dwóch największych debili. Bez aluzji, kompletnie.
I mogą się tak gonić w nieskończoność, a i tak zderzą się w którymś momencie trasy, po czym padną sobie w ramiona, bo będą już zmęczeni uciekaniem, tym strachem, który niepotrzebnie wkrada się pod powieki. Zawsze w którym momencie życia miłość rzuci w ciebie cegłą. Bardzo życiowe, ja wiem, Nobel się należy.
Boję się cokolwiek pisać. Wpadnę w załamanie nerwowe, przecież ja nie jestem nawet godna otwierać Ci lodówki.
UsuńI nawet jak kiedyś zapomnę już, kim był Facu (matki często zapominają o swoich dzieciach, to bardzo ludzkie) o Tym pamiętać będę. Piękna historia, piękne jest każde słowo, spowite tą niepowtarzalną magią, która już na stałe zaprzyjaźniła się z Twoim stylem. Czarujesz, Aniołku. I to niezwykłe, bo przecież wiem, że jesteś fenomenalna i z takim przekonaniem czytać kolejną nową perełkę, a na końcu i tak patrzę na nią z niedowierzaniem. Tylko geniusze tak potrafią. Teraz kulturalnie jak w każdym komentarzu powinnam wspomnieć o „Pozwól mi odejść” (w tym momencie się pewnie załamałaś, ale to nic, ludzie mają różne uzależnienia, ja mam to cudeńko – i parę innych, wszystkie Twoje, wszystkie piękne).
Nie mam pojęcia, jak ty to robisz. To taka magia talentu. Tak sobie myślę, że jesteś jego definicją, w słowniku Cię przy nim wpisali. Możesz sprawdzić. A jak powiesz, że nie ma, to kłamiesz, pff.
I jeszcze raz powiesz, że coś nie wyszło, to mój Bufon Zombie przyjdzie do Ciebie w nocy. Masz moje słowo.
Boże. Ten komentarz jest żałosny. Nawet na to mnie nie stać. Wyczerpało mi się słownictwo. Przecież wiesz, że ja to wszystko podziwiam całym sercem. Bardziej się nie da. A może da? To nie ma granic. Taka piękna nieskończoność.
Kocham Cię bardzo bardzo bardzo, Aniołku. <3 Tak jak łysy Bufon Albę, jak Laba moją pościel z Witcha, jak ja lodówkę, jak Sebek Sarę, jak Shrek Fionę, jak Strasburger suchary. No najbardziej. <3
Falba + Zuzka = kolejny cud
Bo ja... No - nie wiem, od czego powinnam zacząć. Ale spokojnie, w moim przypadku to normalne. Eh. Dlaczego wszyscy muszą tak wspaniale pisać? Przez to wstydzę się publikować jakiekolwiek komentarze. Cóż, smutna prawda.
OdpowiedzUsuńPrzejdźmy do tego, co zdecydowanie lepiej wyglądałoby na początku wypowiedzi: FALBA! FALBA! FALBA!
Okej. Skończyłam. Ek-hem. Już lepiej.
Nie napiszę nic sensownego, bo... (i tutaj możesz sobie "wkleić" jakże sensowne uzasadnienie) Dobra, prawda jest taka, że nie wiem, co. Jak zawsze. Rutyna jest nudna. No, ale Acia napisałam ci taką piękną - a w dodatku długą - przemowę. A ja? A ja nic. Tylko siedzę, stukam bez sensu w klawisze na zakurzonej klawiaturze i zachwycam się twoim talentem. Ta, to było takie głębokie. Wybacz. Chyba tylko na tyle mnie stać.
Niesamowita historia. Eee... naprawdę. Czytało mi się ją wyjątkowo lekko. Cudownie. Wiesz - teraz mi się wydaje, że napisałam już całkiem sporo, a jak opublikuję komentarz to będzie takie - "E? Znowu?"
Powinnam stawiać więcej "enterów". Tekst wydawałby się dłuższy.
Lepiej?
Chyba nie.
Tamtaratam, jest idealnie. Perfekcyjnie, no! Ale zupełnie inaczej wyobrażałam sobie osobowość Alby. Zaskoczyłaś mnie. Chyba pozytywnie. Okej - na pewno.
Dziękuję. Uwielbiam cię. ♥
E? Znowu? XD
UsuńJulka, uwielbiam cię. xD ♥
UsuńAjaj, jak fajnie. XD Ja ciebie też. ♥ :D
UsuńChyba jesteś dla siebie zbyt surowa...
OdpowiedzUsuńDla mnie było idealne, jak wszystko, co napiszesz. Podejrzewam, że byłabym zachwycona także opisem defekacji, gdyby wyszedł spod Twoich paluszków.
Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak cudowne będzie kolejne opowiadanie.
Czekam z niecierpliwością ;)
Dzień dobry, a raczej już - dobry wieczór.
OdpowiedzUsuńTak. Obiecałam sobie, że w końcu tu wejdę i zostawię jakikolwiek komentarz. "Jakikolwiek" to bardzo dobre słowo w moim przypadku, bo, o czym wszyscy wiedzą, za cholerę nie umiem komntarzy - co dopiero jakiś sensownych - pisać. Co zrobić. Uznałam jednak, że wejdę i coś skrobnę. Lepsze to chyba niż nic. Choć w moim przypadku może jednak nie. Ale czy wyjątek nie potwierdza reguły? ;D
I teraz pojawia się problem - jak zacząć? Nie mam pojęcia. Po przeczytaniu tych kilku uwag, zabrałam się do czytania, juz wtedy nie wiedząc, co tym wszystkim myśleć. Pomyślałam sobie: "to niemożliwe. Nie może być aż tak źle. Przecież ona nie umie źle pisać". Pomyliłam się. Jest bardzo źle - ze mną. Po takich cudach mój mózg przestaje pracować tak, jak powinien. Nie żeby kiedykolwiek to robił... xD Ale naprawdę, zaskoczyłaś mnie chyba dosłownie wszystkim. Absolutnie wszystkim. I to absolutnie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Alba, twkie kochane stworzenie... chyba nigdy nie wpadłabym na to, że można ją tak przedstawić. (Zauważyłam ostatnio, że w ogóle jestem ograniczona, tyle brutalnej prawdy. XD) I że to może naturalnie wyjść. A jednak. I o dziwo, jakoś mi to do niej strasznie pasowało. Taki typ samotnika, ceniący spokój. I te je, często złośliwe uwagi, tak bardzo pasujące, choć wcześniej nigdy nie połączylabym ich z Albą. Nie z nią.
Ale największy podziw wzbudziłaś we mnie nie nią, a - naprawdę, nie wierzę, że to mówię! - Facu. Koniec świata jest chyba bliski. Nie myślałam, że doczekam takiej chwili w swoim życiu. Niemożliwe staje się możliwe, czy coś. Takie rzeczy się filozofom nie śniły. Rzal mi siebie, że się nim zachwycam. To niesamowite. Aż siebie nie poznaję. I w dodatku w ogóle - cud nad Wisłą mnie nie irytował. Ja mam tylko jedno, naprawdę drobne pytanie: jak to uczyniłaś? XD
Nie poddał się, walczył o miłość. Nie był tak wielkim bufonem jak zwykle. Masakra. Ta historia sprawiła, że zaczynam wątpić w cały obraz, jaki miałam. Na temat tego, jak można i nie można przedstawić Falbę.
Nie mniej jednak wyszli uroczy. Ale oni zawsze tacy są. <3
Nie rozumiem, jak możesz być tak niezadowolona z tego cuda. To dla mnie niepojęte wręcz. Gdybym ja napisała coś choć w połowie tak genialnego, byłabym chyba najszczęśliwa pod słońcem. Tyle geniuszu. Ja rozumiem, że jako autorka, możesz patrzeć na to krytycznym okiem. Rozumiem nawet, że możesz uważać, ze nie jest to szczyt Twoich umiejętności. Być może tak jest. Zresztą jestem pewna, że tak jest, że nie pokazałaś nam jeszcze swojego ogromnego talentu w całej okazałości. Ale wiesz, dla zwykłego zjadacza chleba, lajk mi, nie mieści się to w głowce, ze ktokolwiek kiedykolwiek może temu cudeńku zarzucić cokolwiek.
Czytałam i czytałam, i ani przez chwilę nie chciałam żeby nastąpił koniec, który w końcu - niestety - i tak nastąpił. Nikt mnie nie kocha. Idę zajeść moje nieszczęście, choć lodówka tak daleko. I trzeba zejść po schodach. Nieważne, zrobię to. Jak Facu może być fajny, to ja mogę przez chwilę nie być leniwa. Chyba.
Dobra, rzal mi siebie. Chciałam raz w życiu napisać coś z sensem i, oczywiście, nie udało mi się. To takie nie fair. Przepraszam za to cuś, co komentarzem miało być, ale komentarzem tego na pewno nazwać nie można. Ech. Pójdę już. Oszczędze sobie kompromitacji. Choć pewnie już na to za późno. Tak.
W każdym razie, to było piękne. Czekam na kolejną, na pewno co najmniej równie świetną historię. Weny, weny i weny jeszcze raz. No i czasu na pisanie tych perełek. <3
Pozdrawiam i niech taki fajny Facu, będzie z Toba. XD
Zażenowana, jakże niskim poziomem swojej wypowiedzi, kłaniam się nisko, Tyśka.
No hej - wróciłam! Dziś się rozbrykałam z komentowanie, seriously ;'D
OdpowiedzUsuńI w ogóle, miałam iść po kolei, od najwcześniejszych i teraz powinnam pisać do 'Jaskółki', ale to jeden z OS'ów, który znalazł się w mojej ścisłej czołówce, i chyba - muszę jeszcze do niej trochę dojrzeć, więc pewnie - wrócę do niej już jutro. Jest późno, i same głupotki pisze. Ale tu - chciałam jeszcze dziś wrócić. Bo widzisz... Wszystko, co piszesz jest genialne - bez wyjątków. I naprawdę nie ma znaczenia, czy dotyczy to świata serialowego, czy tego - poza ramami. I tak robisz to bezbłędni. I - pft - możesz sobie mówić, co chcesz - ja zdania nie zmienię, ani myślę. Jesteś jedną z moich największych inspiracji, pisałam Ci o tym kiedyś? Takim niedoścignionym wzorem. I pozostaniesz Nim - bo nie dorastam Ci do pięt. Ale to nic - i tak kocham ta twoje cudeńka czytać, będę czytać - choćbym miała złapać moje poczucie wartości, łopatę i zakopać je trzy metry pod ziemią (żadnego nieba, to przereklamowanie ;'D).
Ale, ale - mało na temat, dużo mojego, bezsensownego gadania... W każdym razie - Falba. No i to słowo mówi wszystko. Bo kocham ich, chociaż, podobnie jak Ty, nie śledzę zbyt uważnie ich aktorskich żyć, losów. Niech sobie żyją, o. Ale dobrze przeczytać o czymś takim, wyjętym spoza Violetty (poza wszelkimi rodzajami AU, of cors), no - innym. I myślałam, że ukatrupię Albę XD Naprawdę - złapie ją między moje łapki i zaduszę. No bo jak - JAK?! - pytam, mogła tak naszego Facu zlewać. Ja rozumiem, że trudno uwierzyć w miłość, zwłaszcza tą idealną, prawdziwą, ale - czasem trzeba. Bo i tak Nas dopadnie. A w ogóle - czy ja dobrze zrozumiałam, czy jednak Facu chodziło tylko o to, no wiesz?... To chyba się pośpieszyłam ze zbyt dobrym osądem jego osoby XD W każdym razie - chcę to naprawić. Oboje chcą, na nowo. Zacząć inaczej. Nie stracić - tej ręki. Padłam Xd I kocham to. A ten komentarz jest żałosny, wybacz mi. Ale zjeżdżają do mnie znajomi - dlaczego zawsze robią to na ostatnią chwilę, wtf.
Kocham - znowu to pisze, tak, ale to dlatego, że tak jest.
Edyta <3