poniedziałek, 29 czerwca 2015

Nawet gdy powodów brak...




Sarze.
(Wybacz, że z takim opóźnieniem.)
Za to, że wytrzymujesz ze swoją wkurwiającą siostrą dzień w dzień i nawet się nie skarżysz.
Za Twoje bezcenne rady.
Za Twoje spojrzenie zabójcy.
Za odkrywanie mojej ciemnej strony.
Za wysyłanie mi zdjęć Larry'ego.
Za rozświetlanie mi każdego dnia.
Za Twoją zajebistość.
Za Twoje poczucie humoru.
Za Twoje osom, emejzing, briliant end oder difrent łords łicz szołs maj zachwyt covery (czekam na TMTC w wersji skrzypcowej i nie przyjmuję odmowy).
Za całą resztę.
Za obecność.
Za oddychanie.
No i za zakład, co go niby wygrałaś kiedyś tam.
Niech Ci będzie.

Maybe food will be our always.
Food? Food.

Kocham Cię.
Za wszystko. 
Bardziej niż Żabka Jeżyka.
Najbardziej na świecie. 




Ostrzeżenia:
Para niezwiązana w żaden sposób z Violettą; do tego para, która nie każdemu musi przypaść do gustu - ze względów bardzo różnych. Trochę wulgaryzmów. Trochę bezsensownych sytuacji, takich do potraktowania z przymrużeniem oka. Trochę dziwnych dialogów. No i bardzo dużo mojego dziwnego, niezrozumiałego poczucia humoru - może do przełknięcia, ale jednak ostrzegam.
Wstęp inspirowany wstępem do "Kim byłbym bez ciebie?".
Cała reszta inspirowana: zdjęciami jeżów, zdjęciami głównych bohaterów, podejrzanymi zdjęciami wygrzebanymi z grafiki google, filmikami z Gallavichem i piosenką Rezerwatu "Zaopiekuj się mną", z której zresztą pochodzi cytat użyty w roli tytułu.
No.
Viel Spaß.







          Czasem to iskra, ułamek fajerwerku zduszony w pięści, wżerający się boleśnie w skórę dłoni.
         Czasem to powietrze, które nagle i bez ostrzeżenia gęstnieje od samej obecności.
        Czasem to spadająca gwiazda, odprowadzana w łuku podniebnej agonii dwoma parami zgodnych spojrzeń.
       Czasem to promień, wślizgujący się niedyskretnie pod żaluzję i ukośną pręgą kładący na pościeli.
      Czasem to twój krok.
     Czasem to mój ruch.
    Czasem to twoje spojrzenie.
   Czasem to mój gest.
  Czasem to zwykły przypadek, spotkanie jedno z wielu, bez znaczenia, bez przyszłości.
 A czasem to my.

         
________________________________________________________________________________

nie, nie, to nie będzie wiersz
żal, żal słów rzuconych byle gdzie
z nut, pauz już nie popłynie pieśń
niepełny rym, przykry fałsz
banalny temat, skradziony

nie, nie, nie, to nie będzie krzyk
ledwie ruch warg, skarg nie usłyszy nikt
urwany ton jak tchórz
przez kraty smutku wycieka
nie, nie ma gdzie już
już gdzie uciekać

nie ma gdzie już 
*



- Szlag by to jasny trafił!
Idąc ulicą słyszy się dźwięki najróżniejsze. Czasem ktoś za tynkowaną na biało ścianą trenuje arię z Wesela Figara. Czasem ktoś inny wtóruje mu wiertarką udarową albo włączonym na pełny regulator telewizorem, z którego huczą sztuczne śmiechy jakiegoś sitcomu. Niekiedy żona biada nad niską wypłatą męża, a on zagłusza ją pretensjami o kolejną zbędną sukienkę w szafie. Kiedy indziej ktoś płacze. Czasem jakaś para przez uchylone skrzydło okna informuje pół dzielnicy o tym, jaką skalę mają jej jęki. Z ogródków warczą kosiarki, szczekają różne Burki i Azory, szumią spryskiwacze trawników, wyją zachrypnięte radia. Wszędzie wplatają się głośne rozmowy, głośniejsze kłótnie, mniej lub bardziej gwałtowne rodzinne piekiełka, grożenia adwokatem, rozwodem, intercyzą, apokalipsą i odcięciem telefonu. Ogólnie rzecz biorąc, można się nieźle nasłuchać. Wcale go to nie dziwi, zna życie
Bóg jeden więc raczy wiedzieć, czemu teraz zatrzymał się jak wryty na środku chodnika. Krzyk z pobliskiego balkonu nie wyróżniał się niczym szczególnym. Może to ta osławiona męska intuicja? Dość, że stanął. I przed nosem śmignęło mu szkło, a czerwona ciecz rozprysła się u stóp, cudem omijając nowe adidasy.
Mógł zginąć.
Przyjrzał się uważnie pękniętej na kilkanaście kawałków miseczce, z której poranionych brzegów kapało to purpurowe coś, wsiąkając w szpary między płytami chodnikowymi. Jednocześnie w myślach dziękował jak szalony swojemu Aniołowi Stróżowi, który w odpowiednim momencie przytrzymał go za kaptur kurtki i uchronił przed murowaną Nagrodą Darwina - śmierć od naczynia wyrzuconego przez balkon na łeb nieszczęsnego przechodnia do częstych przypadków nie należy.
- Jaki Darwin? Co ty pieprzysz? - O barierkę opierał się facet w pochlapanej na czerwono koszuli i krawacie przerzuconym przez jedno ramię. Miał okrągłe ze zdziwienia oczy i dziwny grymas na ustach. - Ups. Wybacz, stary. Trochę mnie chyba poniosło.
- To barszcz? - spytał, wskazując nogą na kupkę szkła i walający się dookoła niej makaron.
- No widzisz! - wzburzył się tamten, machając gwałtownie ręką. - O to właśnie chodzi! Że niby ja nie spełniam jej oczekiwań, co? Robię, co tylko mogę. Wszystko! Kupiłem jej kwiaty, a nienawidzę kwiatów, nienawidzę ich zapachu i tych cholernych kolców, nienawidzę ich kupować i nienawidzę ich wręczać! Ale kupiłem, bo wcale jej nie ignoruję, doceniam ją, nie traktuję chłodno, nie robię z niej idiotki. Nie jestem złym facetem! Staram się, może nie noszę jej na rękach, ale żeby zaraz mówić, że ten... że ja! Wyobrażasz to sobie? Przecież nic jej nie zrobiłem.
- Może miała jakiś powód? - zasugerował niepewnie, oszołomiony tym wybuchem.
Zły ruch.
- Powód? POWÓD? Kim ty w ogóle jesteś, że przychodzisz tu do mnie i mówisz mi, jak mam żyć?
- Gościu, właśnie rzuciłeś we mnie barszczem.
- Nie w ciebie. Rzuciłem ot tak. Bo się wkurzyłem. Bo ze mną zerwała. Nie osądzaj mnie.
- Aha.
- No i w ogóle to... Beznadzieja. - Facet oparł łokcie na metalowej poręczy, zwieszając głowę. - Starałem się. Zrobiłem kolację...
- Zupki chińskie?
- Mówiłem, nie osądzaj mnie! Nie umiem gotować, okej? - Uniósł na moment twarz i zmierzył go ponurym spojrzeniem. - Założę się, że ty też nie umiesz.
- Niestety umiem.
- Super. Idź do MasterChefa. - Przewrócił oczami. - Właściwie to po kiego tu jeszcze stoisz? Koniec przedstawienia.
- Idę sobie ulicą i mało nie ginę od barszczu. Trochę jestem w szoku.
- Też masz problemy - burknął, ale potem nagle zaczął się śmiać. - No sorry, tak wyszło. Ile jeszcze będziesz roztrząsać jedną miskę zupy?
- Wiesz, co myślę? - Zmierzył go wzrokiem na tyle uważnym, na ile pozwalała odległość. - Dobrze zrobiłoby ci piwo. Albo pięć.
- Czekaj, czekaj. - Zmrużył oczy, zaciskając dłonie na brzegu barierki. - Co masz na myśli?
- Nie jestem kobietą, żeby mieć dwadzieścia ukrytych intencji. Wiem, że włosy mogły cię zmylić, ale...
- Proponujesz mi piwo?
- Jeśli wolisz wódkę, nie będę się kłócił.
- Wolę wódkę. Ale ty mnie nawet nie znasz. - Dalej w oczach miał podejrzliwość, ale rysy już trochę mu się wygładziły. - Tu musi być jakiś haczyk.
- No dobra, już dobra. Przejrzałeś moje plany. - Rozłożył ramiona gestem bezradności. - Jestem rasowym pedofilem, a ty mi wyglądasz na seksownego dzieciaka. Ale wolałbym zachować pozory i nie ciągnąć cię w krzaki na trzeźwo, bo mógłbyś za głośno krzyczeć. Wprawdzie dałbym radę zatkać ci usta, ale lepiej mieć dwie ręce wolne i...
- Co za pojeb. Daj mi pięć minut. - Zniknął we wnętrzu domu i po chwili wyłonił się z niego na dole, zatrzaskując drzwi i przekręcając w nich klucz. Zdjął wcześniej tę pochlapaną koszulę i zastąpił ją jakimś podkoszulkiem, ale poza tym nie zrobił nic ze swoim wyglądem. Najwyraźniej uznał, że pogniecione spodnie z garnituru i stercząca na wszystkie strony fryzura (utrzymująca się we wzorcowym chaosie dzięki resztkom żelu) dobrze zgrywają się z jego miną męczennika.
- W życiu nie słyszałem głupszego tekstu na podryw - powitał go grobowym tonem. - Ale jestem w desperacji i liczę, że postawisz mi przynajmniej drinka. Jestem spłukany. Zgadnij przez kogo.
- To nie podryw. Nie jesteś w moim typie - zapewnił z powagą, śląc mu pokrzepiający uśmiech. - Zwyczajnie lubię pomagać ludziom.
- Kucharz, pedofil i do tego filantrop. Cóż, mogło być gorzej - mamrotał jeszcze chłopak, ale kąciki ust mu drżały. Dobry znak.

In vino veritas.**
- Suka - podzielił się spostrzeżeniem po raz dwudziesty siódmy. - Kobiety to te... Nierzą... Nirzą... Nierz... Coś tam. Nigdy więcej, Stefan. - Z każdym kolejnym kieliszkiem chrzcił go innym imieniem. Wyobraźni nie można mu było odmówić, za to mocną głową nie grzeszył.
- Jak ona się nazywa? - spytał, ostrożnie upijając łyk. Miał dziwne przeczucie, że po kilku głębszych już sobie z nim nie poradzi, więc bardzo oszczędnie dysponował swoimi kolejkami. Tymczasem Louis nie wylewał za kołnierz i bredził coraz fantazyjniej.
- Pocz...kaj... Helena? - zastanawiał się głośno. - Elena? Nie Elena. Eleanor, masz rację, człowieku - przytaknął siedzącemu obok brodaczowi, który w ciągu tego wieczoru nasłuchał się tyle samo co Harry, tylko był tym jeszcze bardziej rozbawiony. - Eleanor Calder. Suka. - Dwudziesty ósmy.
- Mnie się to kojarzy z jakimś wulkanem - mruknął, z zaniepokojeniem przyglądając się zawartości jego kieliszka, znikającej w mgnieniu oka.
Skrzywił się i poklepał go po ramieniu z takim zaangażowaniem, że prawie zrzucił go z krzesła.
- Tu masz kurewską rację, chłopie. Chociaż nie... nie wybuchła. Co ona... mi... Ale rozwaliła mi świat, Alfredzie. Idę umrzeć, obudź mnie na pogrzeb. - Oparł czoło na wspartych o blat ramionach i przeciągle westchnął.
- Chyba starczy - zadecydował, odsyłając barmana ruchem ręki. Niby ufał przewadze swojej trzeźwości, ale nie miał specjalnej wprawy w taszczeniu nieboszczyków. - Chodź, idziemy do domu.
- Gówno. Ja nie mam... domu - zaszlochał denat w kontuar. - Zabra-ła go ze sobą. Jak ten... Jak ślimak na plecach.
- Masz dom, Louis. Dalej jest twój.
- Mój? - Spojrzał na niego nadludzkim wysiłkiem. Niebieskie oczy miał szkliste. - Skąd... wiesz?
- Widziałem, że stoi.
- Przy... przyniosła go... z powrotem?
- Tak. Chodź, na dziś koniec. - Złapał go za ramię i pomógł wstać. - Ona nie jest tego warta.
- Jest. Jest warta, jak w tej... tej reklamie. Kocham ją - rzucił żałośnie, idąc chwiejnie przez bar. - Nawet nie wiesz... jak bardzo. Miłość to dziwka. Nie zakochuj się, Werterze.
- Większość ludzi jednak nazywa mnie Harrym.
- Też może być... - mamrotał, łapiąc go za włosy dla utrzymania równowagi. - Harry... Harold... Masz te... futro jak baran. Barany mają... urodziny w kwietniu, nie? A... a jest lipiec. Bez sensu. - Zimne powietrze nocy uderzyło go w twarz. Wzdrygnął się i zamrugał. - Chcę do domu - stwierdził nieco bardziej kategorycznie.
- Chcesz wziąć taksówkę?
- Nie... nie stać mnie. - Po jego ustach przebiegł grymas niezadowolenia; mruknął coś niezrozumiałego i pozwolił poprowadzić się, czy raczej powlec, znaną ulicą. - A krzaki? - przypomniał sobie już przed domem. - Co z krzakami?
- Może innym razem. - Powstrzymał nieuprzejmy wybuch śmiechu i poklepał go pocieszająco po ramieniu.

Już wtedy miał przeczucie, że to nie jest ich ostatnie spotkanie.



_________________________________________________________________________

możesz zabrać, co chcesz
najlepiej zabierz mnie

jestem lżejszy od fotografii,
z których będziesz mnie teraz wycinać 
będę milczał -
i tak jestem martwy

odchodząc zabierz mnie
***


Ludzie mają różne sposoby na radzenie sobie z rozstaniem. Te typowo babskie obrzędy z jedzeniem lodów, oglądaniem komedii romantycznych i topieniem się w górach chusteczek, odrzucił bez zastanowienia. Brednie. Może ich serca dało się zakleić czekoladową słodyczą i jeszcze słodszymi słowami z ekranu; może im poczucie beznadziejności wypływało razem ze łzami, dawało się zmyć słonym katharsis z taką łatwością jak tusz - nawiasem mówiąc, najdziwniejszy wynalazek świata. Po kiego czorta wbijać sobie w oko szczoteczkę z czarną mazią, skoro rzęsy wyglądały po jej użyciu całkiem identycznie? Chyba, że faktycznie służyło to tylko po to, by uwydatnić każdą łzę i wzbudzić większe poczucie winy u biedaka, który nieostrożnie do tego dopuścił. Potem nie wystarczały zwykłe przeprosiny - tylko kwiaty i kajanie się na kolanach, po długim czasie nagrodzone jej wspaniałomyślnym wybaczeniem.
To może być dobry interes, doszedł do wniosku, wydmuchując kłąb dymu w wyblakłe niebo. Może właściciele drogerii mają układy z właścicielami kwiaciarni. Jedni wciskają kobietom patent na wyrzuty sumienia ich facetów, a drudzy zgarniają kasę za bukiety. Dobre. Świat handlu, ot co.
Ale Eleanor nie płakała, przypomniał sobie nagle. Ani wcześniej, ani tamtego wieczoru. Jej brunatne oczy często patrzyły miękko, czasem z żalem, zawsze lśniły - ale nigdy nie widział jej we łzach. Ani razu. W jej głosie była tylko pretensja, nie szloch. Zimny wyrzut, postawiony pewnie i bez drżenia.
Właśnie dlatego najbardziej bolesny.

Wracając do tych sposobów - póki co żadnego sprawdzonego nie miał. Bawić się w palenie zdjęć, pozbywanie wspólnych rzeczy, kasowanie numeru telefonu, też mu się nie chciało. A nie mógł ciągle pić, nie uważał się za aż tak przegranego. Może powinien znaleźć kreatywne hobby, pozwalające na wyrzucenie z siebie goryczy. Boks, jogging albo coś w tym stylu.
Wyjrzał od niechcenia przez okno, pogapił się na dzieci, których głośny śmiech sypał się hojnie po całej dzielnicy jak garść rzuconych w powietrze i uderzających o chodnik szklanych paciorków. Farciarze. I dlaczego one zawsze marzą, by być dorosłe? Pełnoletność to nic fajnego, głównie źródło problemów. Może dlatego, że niekoniecznie jest się tak szybko gotowym na odpowiedzialność, której wszyscy oczekują.
Strzepał popiół w plastikową podstawkę pobliskiej doniczki. Smętnie sterczał z niej wyschnięty kikut pelargonii, która straciła nadzieję na podlanie już parę tygodni temu.
- Nie umiem się zaopiekować cholernym kwiatkiem, więc czego tu wymagać. - Zaciągnął się jeszcze raz, głęboko, aż płuca go zapiekły, odwracając niechętny wzrok od badyla. - Gotować też nie umiem. I gadam do siebie. Nic tylko się pochlastać. - Myśl o gotowaniu przypomniała mu o braku obiadu. Zeskoczył z parapetu, znalazł w kieszeni rzuconych na podłogę dżinsów telefon i zadzwonił pod numer pizzerii, której ulotkę wciśnięto mu parę dni temu. Pewną posępną satysfakcję wzbudził w nim fakt, że może zamówić pizzę z krewetkami, zamiast tej paskudnej wegetarianki, którą autorytarnie wybierała zawsze o n a.
Odłożył słuchawkę wciąż z gorzkim uśmiechem na ustach, postał z nim jeszcze przez jakąś sekundę na środku salonu. A potem wyrwało mu się głośne westchnienie. Gdyby tylko mógł pozbyć się jej z głowy, w której tkwiła mocno uczepiona - wraz ze swoim rozwichrzonym kucykiem, delikatnym uśmiechem i beznadziejnym uzależnieniem od kawy. Zagarniała w drobne dłonie jego mózg i bawiła się nim jak piłką, nieznośnie szarpiąc napięte myśli. Jakby serce jej nie wystarczało, jakby świadomość władzy to nie było dość wiele. Musiała jeszcze pchać się w tę pustkę swoim wspomnieniem i dobijać leżącego echem cichego śmiechu, którego tak lubił słuchać - bo cholernie ciężko było go wywołać i miał większą wartość niż niekontrolowany chichot co pięć sekund.

Pół godziny później dalej stał jak słup, gapił się w ścianę pozbawionym wyrazu wzrokiem i nie potrafił ani usiąść, ani zrobić kroku, ani wykonać jakiegokolwiek ruchu. Z tego dziwnego paraliżu wyrwał go dopiero dzwonek do drzwi. Powlókł się na dół i machinalnie szarpnął za klamkę.
Uderzył w niego zapach sera i ziół.
- Ile jestem wi... O żeż. - Po chwili intensywnych poszukiwań portfela jego przytępiony umysł zarejestrował wreszcie z ogromnym trudem, że bokserki nie zostały wyposażone w ani jedną kieszeń, w której ewentualnie mógłby się ten przedmiot znajdować. - Co się ze mną dzieje? - mruknął, hamując przekleństwo ze względu na sprzedawcę. - Poczeka pan sekundę?
- Sekundę zawsze, ale nie pan. - Spod daszka firmowej czapki zerknęło na niego niepokojąco zielone i niepokojąco znajome spojrzenie. Gdzieś miał włożyć te oczy, tylko gdzie?...
- Znamy się? - Zamyślił się przez moment, wysilając nieco zaspane szare komórki. - Czekaj. To ty sprzedałeś mi tego zepsutego kebaba dwa tygodnie temu?
- Nie, dwa tygodnie temu nie pracowałem już w budce z kebabami.
- A gdzie?
- Tu. - Szerszy uśmiech mignął na jego twarzy, gdy uniósł rękę i stuknął palcem w czerwony napis na przodzie bejsbolówki. Ta, nawiasem mówiąc, z trudem trzymała się mu na głowie; kosmyki brązowych włosów wymykały się bokami i sprawiały wrażenie, jakby chciały zrzucić niepotrzebny ciężar.
- No... to chyba faktycznie dość logiczne... tak myślę. - Machnął ręką, stwierdzając, że język wziął przykład z mózgu i nie bardzo ma zamiar z nim współpracować. - Zaczekaj.
Pokręcił się po kilku pokojach, wygrzebał wreszcie spod stosu brudnych ubrań swój postrzępiony portfel i wrócił do drzwi, mocując się z opornym zamkiem.
- To ile mówiłeś? - Zza foliowej przegródki spojrzała na niego jej twarz i dłonie zatrzęsły mu się gwałtownie. Zaklął na głos.
- Dobrze się czujesz?
- A jak myślisz? - Patrzył tępo, jak sprzedawca odkłada pudełko, schyla się, zbiera banknoty i sam wylicza należność, resztę wpychając do środka. - Zawsze myślałem, że z tym byciem w rozsypce to taka przenośnia. A tu, kurna, nie. Weźmiesz mi to do kuchni? Bo coś czuję, że prędzej to wywalę na ziemię, niż doniosę w całości.
- Pewnie. - Sympatyczny człowiek od pizzy wyminął go zręcznie i bez instrukcji trafił do pomieszczenia na wprost. Może ta łatwość wiązała się z tym, że tylko zza tamtych drzwi wystawały stosy nieumytych talerzy.
Już miał pójść za nim, kiedy tamten wyłonił się z pustymi rękami i nieco zatroskaną miną. Zatrzymał się dwa kroki przed nim i raz jeszcze wbił w jego twarz uważne, przenikliwe spojrzenie.
- Chyba faktycznie jest z tobą bardzo źle - zawyrokował wreszcie. - Gorzej niż myślałem.
- Że co?
- Louis, mam do ciebie propozycję nie do odrzucenia.
- Skąd my się właściwie znamy? - Cofnął się o krok, ponownie wysilając pamięć z całych sił. Zielone oczy. Uśmiech. Włosy. Aż go olśniło. - No jasne, już pamiętam. Pedofil od wódki.
- Brzmi świetnie, ale jednak Harry.
- Całkiem możliwe. Czekaj... - Potarł czoło dłonią. - Czy ja... ja ci się wtedy żaliłem? Albo coś?
- Opowiadałeś o swojej eks - powiedział bardzo oględnie chłopak. - Nic szczególnego. Ale słuchaj, mam do ciebie ra...
- Tak, wiem, wiem. Powinienem o niej zapomnieć, wyrzucić jej zdjęcia, wymazać ze swojego życia, i może od razu najlepiej skasować sobie pamięć jak ci faceci w czerni. A jeszcze lepiej wyprowadzić się do Chin, zacząć ćwiczyć taijiquan, nauczyć się jeść pałeczkami, zrobić dyplom z sinologii, a przy okazji wyleczyć złamane serce... ale to nie jest, do cholery, takie proste, jak wszystkim szczęśliwie zakochanym gnojkom bez problemów się wydaje...
- ...w zasadzie to chciałem ci zaproponować kino dziś wieczorem.
- ...a ja ci nie przerywałem! - dorzucił na jednym wydechu, a potem sapnął i na chwilę umilkł. - Nie ma mowy. Nigdzie z tobą nie idę. Po pierwsze - nie znam cię.
- Znasz.
- Dobra, niech będzie, że znam. Ale! Jak ostatnio poszedłem gdzieś z tobą, wróciłem pijany.
- Raz się nie liczy - mruknął z uśmiechem.
- A po trzech się kasuje. Tak, ale to chyba chodziło o coś innego. - Podrapał się po karku, patrząc na niego podejrzliwie. - Nie ufam ci. Nigdzie z tobą nie idę. I tak nie mam kasy na bilet.
- To akurat nie problem, bo ja mam jeden dodatkowy. Miałem iść z Gemmą, ale w ostatniej chwili zmieniła plany.
- Nie mam zamiaru zajmować miejsca twojej dziewczyny.
- Siostry.
- Nie mam zamiaru zajmować miejsca twojej siostry.
- Chodź, będzie fajnie. Ten film ma świetne recenzje... - naciskał dalej swoim spokojnym tonem - tonem człowieka uspokajającego rozbrykane zwierzę lub dziecko. Ale to tylko bardziej zirytowało jego rozmówcę.
- Harry, tak? - upewnił się. - Posłuchaj mnie uważnie: Nie. Mam. Ochoty. Na. Żadne. Kino. Tym bardziej z facetem, którego praktycznie nie znam. Nie mam pojęcia, skąd się wziąłeś i dlaczego nachodzisz mnie w moim własnym domu, ale proszę cię - przestań.
(Oczywiście ujął to trochę innymi słowami, jeśli wiecie, co mam na myśli.)
Chłopak, nieprzejęty jego przemową, tylko wyciągnął przed siebie rękę.
- Nie masz w domu broni, co?
- Że co? - Kompletnie osłupiał.
- I myśli samobójczych też nie masz, prawda?
- O czym ty...
- No bo z tego, co zdążyłem zauważyć, nie miałeś w ostatnim czasie kontaktu ze zbyt wieloma osobami - powoli i bardzo poważnie tłumaczył. - A ze mną widzisz się już drugi raz w ciągu jednego tygodnia. I gdyby, odpukać, cokolwiek ci się stało - mogę być wysoko na liście podejrzanych. A w pasiaku mi nie do twarzy.
- Ty masz jakąś nienormalną wyobraźnię, człowieku. - Oparł się o ścianę ze zrezygnowaniem.
- Nie no, tylko tłumaczę, dlaczego twoja depresja porozstaniowa jest mi nie na rękę.
- Porozstaniowa? Nie ma takiego słowa.
- Mniejsza. To co, wybierzesz się ze mną na miły, koleżeński seansik filmowy? Inaczej przepadnie mi bilet.
- Zaproś kogoś innego.
- Dobra. Zagrajmy w otwarte karty. - Harry westchnął. - Gemma poinformowała mnie niedawno przez telefon, że moja była chętnie by mi potowarzyszyła. A ona... hmm... Powiedzmy, że nie marzę o takim sposobie spędzania czasu.
- Nabijasz się ze mnie, co?
- Nie, mówię całkiem serio. Moja siostra uwielbia robić mi na złość. Wie, że nie potrafię odmówić Taylor, bo jestem za grzeczny i...
- Taa.
- A gdybym jej powiedział, że już obiecałem komuś innemu, to może... Louis, bądź dobrym kolegą, nie zostawiaj mnie w potrzebie.
W sekundzie ciszy, jaka zapanowała, rozległo się głośne burczenie w brzuchu.
- To jest jakieś wariactwo. - Poszedł do kuchni i gniewnie sięgnął po kawałek pizzy, która w tak zwanym międzyczasie zdążyła ostygnąć. Włożył do ust prawie połowę i odwrócił się do Harry'ego, który stał za nim. - Wapownij. Nygwe ne iwe.
- Nie chciałem wysuwać tego argumentu, ale trudno. - Spuścił wzrok i splótł dłonie. - Masz u mnie dług za wczoraj.
- Po wypłafe... Owwam ci w gofówfe. I nygwwe ne iwe.
- W ostateczności mogę nawet podzielić się z tobą popcornem.
Przełknął resztę.
- Nigdzie nie idę... ale negocjuj dalej.
- Nie daj się prosić. Taka okazja może już się nie powtórzyć.
- Trudno. - Zdjął z wierzchu następnego kawałka krewetkę i obrócił ją w palcach. - To twój problem, a ja nie mam żadnego powodu, żeby cię ratować przed jakąś laską.
- Która maca mnie po kolanach w połowie seansu.
- Powtórzę: nie mam żadnego powodu, żeby ratować nieznanego gościa przed napaloną laską.
- To wybierz się ze mną bez powodu. Po prostu dlatego, że nie masz nic do roboty.
Przez chwilę milczenia mierzył go zimnym wzrokiem.
- Pomyślę.
- Popcorn, Louis. Popcorn. Pomyśl o popcornie.
- Wolę nachosy.
- Nachosy, Louis. Pomyśl o nachosach.
- Cholera, przez ciebie nigdy nie wyjdę z długów - warknął, odrywając trójkąt ciasta tak gwałtownie, że spadła z niego połowa dodatków. - Weź sobie też.
- Muszę najpierw rozwieźć resztę.
- Weź sobie, mówię. Przynajmniej będziemy kwita za nachosy. - Podsunął mu pudełko nieznoszącym sprzeciwu gestem. Na jego ustach tkwił ten gorzki grymas, ale oczy już się śmiały.
Nawet jeśli sam nie zdawał sobie z tego sprawy.



______________________________________________________________________

nie wiem, co palisz
ani w jakich krajach byłeś
czy mówisz jakimiś językami
innymi niż twój własny
...chciałbym się z tobą spotkać

nie wiem, czy jeździsz samochodem
czy kochasz tę ziemię, po której stąpasz
nie wiem, czy piszesz listy 
czy może panikujesz, gdy rozmawiasz przez telefon
tak czy siak... chciałbym do ciebie zadzwonić 
jeśli chcesz, to ja zawsze chętnie
****




Przyjaźń jest dziwna. Jak na siostrę miłości przystało.
Przyjaźń przychodzi kompletnie nieproszona.
Ba! Nie ma skuteczniejszego sposobu na odgonienie jej niż słowa: "Zaprzyjaźnimy się?". Ona nie reaguje na rozkazy.
Przyjaźń nie potrzebuje wyznań, nie uznaje ograniczeń ani czegoś takiego jak "nieodpowiedni moment". Zjawia się i już.

Kiedy właściwie się zaczyna?

Z pierwszą dotrzymaną obietnicą.

- Nie bój się tego kurczaka.
- On dziwnie na mnie patrzy, Harry.
- Nie ma głowy. Nie ugryzie cię.
- Ale jest obleśny w dotyku.
- Sam jesteś obleśny w dotyku.
- Dlaczego ja ci, do cholery, uwierzyłem, że kucharze są seksowni?

Z pierwszą uprzejmą prośbą, którą się równie uprzejmie spełnia.

- Mógłbyś przestać palić.
- Mógłbyś się odwalić.
- Wiesz, ile w tym jest różnych świństw?
- Nie obchodzi mnie to.
- Tlenek węgla.
- Fajnie.
- I cyjanowodór.
- Super.
- Formaldehyd.
- Może byś zrobił coś ciekawszego niż siedzenie w internecie i szukanie trudnych słów.
- Nikiel... arsen...
- Jezu, co mam zrobić, żebyś się zamknął?
- Rzuć.
- Nie ma mowy.
- Amoniak... Smoła...
- Błagam cię.
- Akroleina...
- Dobra, dobra, dobra! Pomyślę nad tym. Może.

pierwszą którąś kolejną już - próbą pomocy. Kolejną - nieprzyjętą.

- Myślę, że będzie dobrze.
- Już jest.
- Ale nie tak całkiem.
- Całkiem.
- To, że sobie tak wmówisz, jeszcze nie sprawi, że...
- Zamknij się.

Z kolejną próbą rozśmieszenia. Udaną. (Lub mniej)

- Nie wiesz, gdzie, do cholery, jest moja karta kredytowa?
- A co, zgubiłeś?
- Nie, tak sobie pytam. Mam takie hobby. Wiesz, gdzie?
- Wiem.
- To było mówić od razu.
- ...
- Może mi to łaskawie powiesz?
- Powiem.
- Kiedy?
- Kiedy chcesz.
- Kurna, ile jeszcze mam czekać na odpowiedź?
- A tego to już nie wiem.
- Czemu mi po prostu nie odpowiesz, idioto?
- Bo nie pytasz.
- Trzymajcie mnie! Gdzie jest moja karta?
- Tam, gdzie ją zostawiłeś.
- Debil.

Z upływem dni.

- Wiesz, zawsze chciałem...
- ...być supermanem. 
- Taa. Nie. Wytarzać się w liściach. 
- Jasne. Tarzaj się. Co za dzieciak. Idę, bo ktoś mnie zobaczy z takim typem i obu nas odwiozą do psychiatryka. Nie ciesz się tak. I uważaj, bo jeszcze cię jakiś pies... O nie. Rzuć we mnie jeszcze raz, to...
- ...to?
- ...no i się doigrałeś.

Tak czy owak, kiedyś się zaczyna.

Wiesz, czasem jestem jej wdzięczny.
- J e j? Za co? Nawet jej nie znasz, zresztą dziękuj za to Bogu.
- Za to, że dzięki niej rzuciłeś we mnie barszczem.
- To było dawno i nieprawda.
- Ale wiesz, lubię tamten dzień.
- A ja go nienawidzę.
- Czemu?
- Bo nie mam świętego spokoju. Nienawidzę twoich idiotycznych pomysłów. Nienawidzę wszystkich twoich pomysłów. Nienawidzę twojego entuzjazmu. Nienawidzę tego, że zawsze masz pieprzoną rację i zawsze twoja pieprzona racja ratuje mi tyłek. Nienawidzę tego, że choćbym zwyzywał cię od nie wiem czego, ty i tak obrócisz to w żart. Nienawidzę tego, że nie mogę się ciebie pozbyć z mojego życia.
- ...
- Dziwi cię to?
- Nie, ale... miałem nadzieję, że mnie polubisz.
- A co ja innego, do cholery, właśnie powiedziałem? 

Przyjaźń.
Fajna rzecz.
Ale czasem...
Nie chcesz wiedzieć, co dziwnego potrafi się z nią stać.


Właściwie to przyszło znienacka.
A jednocześnie rozwijało się przez tyle czasu, ile potrzebował, by z podejrzeń przejść w pewność.
Właściwie to nic takiego.
A jednocześnie miał ochotę uciec przed tym czymś, schować to w najodleglejszym kącie, zapomnieć o tym na dobre.
Właściwie to nic się w nim nie zmieniło.
Nadal co rano użerał się ze swoimi włosami, które lubiły łamać grzebienie i zapewniać mu co chwilę zmianę miejsca pracy. Mało który pracodawca tolerował te ciągłe spóźnienia.
Nadal był mistrzem w faszerowaniu kurczaków, z którymi wypróbował już chyba wszystkie możliwe nadzienia i zaczynał się obawiać, że niedługo będzie musiał przerzucić się na inne mięso. Nie lubił ograniczać się do tych samych przepisów.
Nadal w wolnych chwilach roznosił ulotki i powoli poznawał każdy kąt swojego miasta, przyglądał się różnorodności ogrodów ludzi i liczył w pamięci każdy uśmiech otrzymany od nieznajomej osoby.
Nadal spał z kołdrą na twarzy, celował rzutkami w komary, mył zęby pod prysznicem i zapijał kawę mlekiem - zmieszane mu nie smakowały,
Nadal był sobą, sobą, którego lubił. Sobą ze swoim pozytywnym nastawieniem do wszystkiego, swoimi dziwactewkami, często nieudanymi pomysłami i całą resztą tego Harry'ego, którego znał.
Tyle tylko, że chwilami - a potem już coraz częściej - łapał się na podejrzeniach, że jednak nie wszystko z nim jest w porządku.

Raz czy dwa przemknęło mu przez myśl, że wcale nie zależy mu na utrzymywaniu dotychczasowej fryzury i że właściwie praktyczniej dla niego i jego nerwów byłoby skrócić włosy. Mimo to wcale nie śpieszyło mu się do fryzjera. Tłumaczył to sobie tym, że byłoby mu nie do twarzy w obciętych na rekruta, ale...
Przecież miało to jakiś związek z tym, że Louis w przypływach dobrego humoru albo roztargnienia lubił mierzwić mu je jak młodszemu bratu.
To było zresztą strasznie wkurzające.
Ale włosów nie ściął.

Zdawał sobie sprawę z tego, że prawie wszystko, co ostatnio robił, mniej lub bardziej wiązało się właśnie z tym dobrym humorem Louisa.

Że jego uśmiech liczy się kilkukrotnie, a podwaja swą wartość, jeśli został wywołany przez niego.

Że to jego ogród zna najlepiej - z perspektywy koszenia w nim trawnika albo wylegiwania się na nim z zimnym piwem, albo włażenia na niskie gałęzie orzecha włoskiego, by ściągnąć kota-przybłędę, oczywiście umiejącego na drzewo wejść, zejść już nie. Co zresztą zupełnie nie miało sensu, bo Harry przekonał się już parę razy, że wspinać się można na nie choćby godzinę, a zlatuje się w pół sekundy.

Że choć próby nauki gotowania nie przyniosły większych rezultatów, ze zdwojoną siłą cieszyło go wymyślanie nowych potraw i świadomość, że jemu także smakują.
Zresztą Louis zwykle i tak je krytykował, bo za nic nie przyznałby mu racji, nawet w czymś takim.
Ale jednak jadł.

I wciąż pamiętał, że gdyby wtedy nie wpadł na dziwny pomysł włożenia mu do kieszeni ulotki reklamującej pizzerię, w której akurat pracował, to najprawdopodobniej ich znajomość zakończyłaby się już na tamtym dziwnym wieczorze. Naprawdę nie miał zielonego pojęcia, dlaczego to zrobił. Może chciał odzyskać kiedykolwiek pieniądze, lekką ręką wydane wtedy na płynne pocieszenie nieznajomego?
Tak, może. Co z tego, że i tak wciąż dług nie został mu zwrócony, a miał za dużo taktu, by przypominać o nim raz na tydzień.
Ale teraz było mu to obojętne. Naprawdę.

Ale nie w tym był problem. Nie w żadnym ze wspólnych zajęć ani w żadnym momencie wspólnego nicnierobienia. Nie w żadnym kiepskim żarcie, nie w żadnej chwili milczenia. W niczym, co dałoby się ująć w plan wydarzeń, zapisać w dzienniku krok po kroku, uszeregować w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Nic. To były tylko miłe, ale zwyczajne kamyki, upchane w jakiś słoik i wystawione do oglądania. Problemem były o wiele drobniejsze, zgrzytające pośród nich ziarnka. Jakby ktoś dosypał piasku i potrząsnął całością.
Drobiazgi, które mogłyby umknąć w biegu, gdyby nie powtarzały się za często.
O sekundę za długo zawieszone spojrzenie.
O trochę za szeroki uśmiech.
O jedno - dwa - trzy uderzenia serca za dużo, psujące rytm.
To było dziwne, jakieś takie niepasujące w całość, wklejone z zupełnie innej rzeczywistości.
Te chwile, gdy paliły go policzki bez żadnego powodu.
I te, gdy przez moment nie wiedział, co zrobić z rękami.
I te, gdy odwrócenie wzroku zakrawało o niemożliwość, bo miał parę sekund zawieszenia - parę sekund, które ciągnęły się przez całe lata, podczas których czuł się jak kompletny idiota.
I jeszcze te, gdy w śnie gdzieś przelotnie migał mu odcień znajomych oczu i budził się z przyspieszonym oddechem.
Niebieski.

Może po prostu naoglądał się za dużo seriali, naczytał za wiele dziwnych książek albo za często mijał na ulicy typów rozsiewających złą aurę. Może jego nienormalna, zdaniem Louisa, wyobraźnia zaczęła wychodzić poza krawędzie myśli i wpełzać w pozostałe obszary ciała - brać w posiadanie receptory czuciowe, gnieździć się w oczach, wypełniać krew piekącą obecnością.
Może.
Ale nazwy tej trucizny wolał nawet nie dociekać.

Czasem... czasem istnienie czegoś nieodgadnionego w nim zdawało się tak realne, że miał ochotę powiedzieć o wszystkim jemu. Ale może by go wyśmiał. Może posłałby do diabła. Może ich więź urwałaby się jeszcze szybciej, niż powstała.
W sieci tych obaw nie mówił nic. I tylko z każdym dniem usilniej udawał, że życie toczy się starym biegiem, że nie ma niczego do tłumaczenia, niczego do ukrywania.
W momentach silnego wahania przysięgał w myślach, że jednak to zrobi.
Kiedyś mu powiem, myślał. Ale nie dziś. Może jutro.
A jutro zawsze było uniwersalnym obiektem do umiejscawiania obietnic, zwłaszcza tych składanych samemu sobie.
I zawsze, zawsze miało tę magiczną zdolność - nienadchodzenia nigdy.



______________________________________________________________________

oglądałem świat płynący do ciemnej strony księżyca
po wszystkim wiedziałem, że to musi mieć
coś wspólnego z tobą
naprawdę nie dbam o to,
co się dzieje teraz i co działo się wtedy
tak długo jak będziesz moim przyjacielem na końcu

jeśli zwariuję
będziesz ciągle nazywać mnie supermanem?

jeśli pozostanę przy życiu i zdrowiu 
będziesz tam trzymając moją dłoń?

zatrzymam cię przy sobie
swoją nadludzką mocą
kryptonitu
*****



Jakoś to było z tymi pięcioma stopniami desperacji... czy tam separacji... albo czegoś o podobnej nazwie. Gdzieś kiedyś słyszał o tym, że każdy po zerwaniu przez nie przechodzi, ale nie chciało mu się wtedy w to zagłębiać. Nie miał nawet ogólnego pojęcia - ile niby miałyby trwać i jak rozróżnić granice pomiędzy nimi. Jedyne, czego był pewien, to że ostatnim stopniem jest akceptacja, a do tej było mu cholernie daleko. Nawet jeśli światu i wszystkim pytającym go o to wmawiał, że od dawna się pogodził. Nie pogodził się.
Tylko Harry nie dał się oszukać jego półsłówkami, zbywaniem tematu albo zmienianiem go na jakiś uniwersalny typu: pogoda, wynik meczu, zawartość lodówki. W jego zielonych oczach zawsze wisiał cień troski. Nie żadnej idiotycznej litości, tylko spokojnego zrozumienia. Parę razy zaczynał coś mówić, ale szybko kończył - na tyle szybko, że nigdy nie zdążył go doprowadzić do irytacji, a to się ceniło. Znaczy, oczywiście, uwielbiał go wkurzać i robił to częściej niż ktokolwiek inny, ale pod tym względem - najbardziej drażliwym - trzymał się bardzo dobrego podejścia, że nie warto naciskać na siłę. Przecież "zapomnij" nie jest zaklęciem, które automatycznie usunie z rzeczywistości podarty skrawek uczucia. Nawet jeśli aż szkoda patrzeć na ten ochłap, który wcale nie zamierza przekształcić się w piękną pamiątkę do wklejenia w album, a wciąż szarpie jak drażniona rana, niegojąca się przez tyle czasu.
Bolały go te zawiedzione nadzieje, pokładane we wspólnej przyszłości. To nic, że ani razu nie rozmawiali o tym, nie snuli planów, nie wybiegali w przyszłość dalszą niż najbliższy weekend, miesiąc, no, ewentualnie wakacje. Ale po czterech latach to zdawało się rozumieć samo przez się, to, że nie po to budowali sobie piękny świat, żeby kiedykolwiek z niego rezygnować.
Apokalipsy nie następują ot tak sobie, z kaprysu, nie?
Nigdy z Eleanor nie rzucali wielkimi słowami, może instynktownie czując, że ciążyłyby za bardzo. Ale łapali drobnostki. Kupowali identyczne koszulki, dzwonili do siebie tuż przed zaśnięciem i wkrótce po przebudzeniu, razem chodzili na mecze, razem zdychali z nudów na przyjęciach urodzinowych ich rodzin, razem dopatrywali się zwierząt w kłębach obłoków. Razem, razem, razem, jakby to słowo było celem ich życia. Czasem miał wrażenie, że są jakąś przedziwną odmianą syjamskich bliźniąt - zrośniętych dłoniami. Eleanor miała swoją małą obsesję trzymania go za rękę i chwytała ją zawsze gdy niczego w niej akurat nie miał, a często też pomimo tego. Znał na pamięć każdą jej linię papilarną, każdą nierówność na brzegu paznokcia, wszystkie miejsca, gdzie jego palce pasują i te fragmenty, które przez ukształtowanie kości nie chcą idealnie przylegać do siebie w uścisku. Nigdy nie przeoczył żadnego jej nowego pierścionka, zadrapania, plastra albo lakieru o innej fakturze. Od pierwszego dotknięcia potrafił wyczuć różnicę. Znał jej dłonie tak dobrze, że zabawa w zasłanianie oczu i prośba o zgadnięcie nie miała nigdy większego sensu.

Gdzieś na dworze zaczęła wyć syrena strażacka. Jej monotonny dźwięk wypełnił jego głowę i wypchnął z niej zamyślenie, pozwalając zdać sobie sprawę z paru rzeczy. Dwóch, dla ścisłości. Po pierwsze, że plecy mu zesztywniały od długiego siedzenia w jednej pozycji, i po drugie, że będąc myślami daleko, wziął w obie ręce jakąś inną dłoń i od dłuższej chwili obracał ją w palcach, przyglądając się jej wnętrzu. Przez moment jeszcze gapił się na nią tępo, a potem obrócił głowę w lewo i natrafił na siedzącego obok Harry'ego, który przypatrywał mu się zmrużonymi oczami. Trudno byłoby cokolwiek powiedzieć o tym spojrzeniu, poza tym, że w ogóle istniało - niewzruszone i nieprzeniknione jak szyfr, jak nieznany język.
Syrena wreszcie umilkła, a on wypuścił jego rękę z uścisku i wyłamał palce, słuchając głośnego strzelania stawów.
- Ciągle o niej myślę - powiedział.
Harry nieznacznie skinął głową, przyjmując to stwierdzenie bez żadnego zdziwienia, choć ciężko byłoby oczekiwać akurat takich słów.
- Trzy miesiące - powiedział po sekundzie, jaką musiało mu zająć dokonanie obliczeń w myślach.
- Wiem - mruknął. - Ale jest jakaś reguła, że przechodzi po określonym czasie?
- Wątpię.
- A tobie ile to zajęło?
- Co?
- A o czym mówimy?
- Ale... masz na myśli Taylor? - upewnił się, biorąc z rozerwanej paczki paluszka i rozłamując go wzdłuż.
- Nie, pana Wieśka ze sklepu mięsnego.
- Nie pamiętam, jeśli mam być szczery. - Wzruszył ramionami, w skupieniu dzieląc połówkę na kolejne, coraz mniejsze drzazgi. - Chyba... z parę dni. W sumie to raczej mi ulżyło. - Zerknął na niego przelotnie. - Ale... wolno mi wyrazić swoją opinię?
- Na jaki temat?
- Twój.
- A wyrażaj, tylko nie zraź się, jak w połowie usnę. - Odchylił głowę na oparcie kanapy i zapatrzył się w długą rysę na suficie.
- Zawsze możesz z nią porozmawiać. - Każde z wypowiedzianych słów brzmiało jak dobrze przemyślane. Możesz, a nie: powinieneś, ani tym bardziej, o zgrozo, musisz.
Co jednak nie zmieniało sensu tego zdania.
- Po co? - spytał najkrócej jak się dało.
Odpowiedziało mu milczenie, którego po chwili nie mógł znieść.
- No, po co? - powtórzył z pozorną obojętnością, pokrywającą bardzo niedbale pozorną złość. Prawdziwe uczucia kryły się jeszcze głębiej, za głęboko, by przebić przez głos.
- Pytasz, jakbyś nie wiedział. - Włożył do ust ostatni kawałek paluszka i sięgnął po kolejnego.
- Bo nie wiem.
- Nie wiesz - stwierdził łagodnym tonem, jakim mówi się dziecku: Oczywiście, że jeśli zostawisz mleczaka pod poduszką, Wróżka Zębuszka w nocy zamieni go na pieniądze. - Bo przecież wyjaśniliście sobie wszystko tak dokładnie, że nie masz wątpliwości, dlaczego właściwie zerwaliście.
- To jest moment, w którym możesz sprawdzić, czy nie ma cię w sąsiednim pokoju.
- Może by do ciebie dotarło, jak jest naprawdę. - Schylił głowę i zaczął się bawić dla odmiany w odrywanie kryształków soli.
- Aha. Czyli teraz wierzę w nieprawdę. Czyli okłamuję sam siebie. - Niemal poczuł chłód swoich słów, wypadających z ust jak kawałeczki lodu. - Czyli tylko wmawiam sobie, że mam złamane serce. Tak naprawdę jestem szczęśliwy.
- Kiedy powiedziałem coś takiego?
- Znudziła mnie ta rozmowa. - Wstał i otrzepał jakieś niewidzialne okruchy z nogawek spodni.
Harry spojrzał na niego, nie ruszając się z miejsca. Na twarzy miał uśmiech.
- Dokąd masz zamiar pójść?
- Do siebie, poumierać trochę w ciszy i spokoju.
- Na basenie mają dzisiaj zniżkę - zawiesił w powietrzu propozycję.
- Wybij to sobie z gło...
- Podaj mi jeden powód, dla którego nie mógłbyś ze mną pójść. - Uniósł dłoń szybciej, niż Louis zdążył otworzyć usta, sygnalizując, że jeszcze nie skończył. - Argument lenistwa do mnie nie trafia, podobnie jak "jestem zmęczony", "bo tak" i "spadaj na drzewo".
- A co byś powiedział na wersję "bo nie chcę się z tobą nigdzie pokazywać"?
- Wszędzie nas już widzieli, gorzej z twoją reputacją nie będzie.
- Niedługo zmienię imię i nazwisko na "kolega Harry'ego". - Podniósł z ziemi swoją bluzę i włożył ją przez głowę.
- Dawno nie pływałem.
- Czuję się, jakbym miał własnego pieprzonego animatora rozrywki - parsknął, poprawiając sobie kaptur.
- Czyli idziemy?
- Spadaj na drzewo, jestem zmęczony i leniwy. Bo tak.


- Nie martw się, następnym razem dopłyniesz pierwszy.
- No pewnie. Dzisiaj dałem ci fory. - Wsadził głowę pod prysznic. Strumień wody go oślepił.
- Tak, identycznie jak z kręglami. I piłkarzykami. I ping-pongiem. - Śmiejąc się wylał na dłoń szampon. - Fajnie, że jesteś dla mnie taki miły i przy każdej okazji dajesz mi wygrać.
- Jestem miły zawsze i dla wszystkich. - Potrząsnął głową, spłukując z włosów resztki piany. Zrobił krok w poszukiwaniu ręcznika i usłyszał, jak głos Harry'ego przedziera się przez szum kropel:
- Czekaj, masz jeszcze pianę z tyłu.
Nim zdążył się odwrócić, chłopak pociągnął go za włosy i jego głowa ponownie znalazła się pod wodą, a gdy głośno zaklął, zalało mu usta. Obrócił się chwiejnie na śliskiej podłodze i uniósł głowę, żeby na niego spojrzeć i spytać, czemu do cholery, ciągle trzyma go za włosy - czemu w ogóle go za nie złapał - ale głos z jakiejś nieokreślonej przyczyny zamarł mu w gardle.
Woda lała im się na głowy, rozrywając przezroczystymi sznurkami ich spojrzenia i barwiąc się od nich na błękit i zieleń, a oni stali jak kołki, patrząc na siebie przez tę ruchomą zasłonę i nie mówiąc ani słowa.
Wreszcie Louis ocknął się, zamrugał, otrząsnął i namacał pokrętło kranu. Przejechał ręką po mokrym karku, uciekł wzrokiem na kafelki na ścianie i wreszcie zdołał odwrócić się i zanurzyć twarz w ręczniku. Czuł się ogłuszony, jakby ze słuchawki prysznica poleciała mu na głowę sterta cegieł.
Bo nie miał zielonego - czemu zawsze ten kolor? - pojęcia, co to w ogóle było.

Poszli się przebrać, wysuszyli włosy i w milczeniu wyszli na dwór. Wiatr momentalnie zniszczył im, robione niedbale przed wielkim lustrem obok przebieralni, fryzury.
- Zimno - mruknął, chowając dłonie w kieszeniach kurtki. - Dlatego nie lubię jesienią chodzić na basen.
- Ale zimą nie pójdziesz wcale, nie? - zauważył bystro Harry, owijając wokół szyi jeden ze swoich dziwnych, długich szalików. - Październik to ostatnia okazja.
- Czyli już nie będę musiał tu przychodzić w tym roku? - Ulga tak wyraźnie zabrzmiała w jego głosie, że oboje parsknęli śmiechem.
Dobrze im się wracało na piechotę, pod zimnym, ale prawie bezchmurnym niebem, pod drzewami, które gubiły ostatnie szkarłatne liście; z nitkami babiego lata w powietrzu i rozdeptanymi kasztanami na poboczach, z wiatrem czeszącym ich ciągle pod włos, z dobrym humorem, którego chwilowo nic nie zakłócało. Gdy skręcili w ulicę, na której mieszkał Louis, oboje machinalnie zwolnili kroku.
- Co robisz za tydzień?
- Czuję, że jakąkolwiek odpowiedź podam, będę tego żałował - mruknął pod nosem. - Chyba nic. A co, masz jakąś atrakcję, animatorze rozrywki?
- Paintball. - Puścił pomimo uszu jego ironię.
- O nie. Zapomnij. Ostatni raz bawiłem się w to jakieś pół wieku temu.
- Więc warto nadrobić zaległości. - Uśmiechnął się pogodnie. 
- Zawsze znajdziesz jakiś powód, nie? - zirytował się, omijając znak drogowy. - Gdybym nie miał nóg, namawiałbyś mnie na przebiegnięcie maratonu na rękach.
- Ktoś musi widzieć pozytywne strony życia. - Pomachał do siedzącej w oknie i obserwującej go uważnie staruszki, typowej przedstawicielki osiedlowego monitoringu, a potem zaczął pogwizdywać "Always look on the bright side of life" i nie przestał, dopóki nie doszli przed dom Louisa. Tam przystanął i obserwował przez chwilę jego wściekłe zmagania z zacinającym się zamkiem furtki. Potem przebiegł wzrokiem po domach jego sąsiadów. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, nawet starsza pani, ujęta jego uśmiechem, zniknęła już za firanką.
- Co za... - Ostatnie przekleństwo przerwało Louisowi skrzypienie furtki, która wreszcie ustąpiła pod jego naporem. Odwrócił się na moment i zmierzył go wzrokiem. Wyglądał na zmęczonego.
- Lecę już, bo mi zimno. Cześć. - Machinalnie wyciągnął rękę i swoim zwykłym gestem potargał mu włosy nad czołem. Były jeszcze trochę wilgotne.
A wtedy wszystko potoczyło się tak jakoś błyskawicznie, jak to często bywa w snach - coś nagle znika, pojawia się albo zmienia, a śpiący przyjmuje to całkiem naturalnie, bez zdziwienia.
Dłoń Harry'ego zamknęła się na jego nadgarstku i ściągnęła go w dół. Jednocześnie palce drugiej wbiły mu się w ramię - nie mocno, ale jakby nagląco, powodując, że zadarł lekko głowę i złapał jego spojrzenie, identycznie jak przed godziną. A choć nie dzieliła ich szklana kurtyna spadającej między twarze wody, wciąż powietrze było dziwnie rozmazane, drgające jak nad płomieniem ognia. Jednak tym razem to trwało chwilę, dosłownie mgnienie oka, bo zaraz wszystko zasłoniła ciemność opuszczonych odruchowo powiek, gdy usta Harry'ego odnalazły się na jego ustach - nieomylnie, wcale nie musząc szukać, jakby dokładnie tam - i nigdzie indziej - powinny być.
Miał wrażenie, że świat stanął, zamarł w pół obrotu, może nawet przestał istnieć. Że wszystko, łącznie z niebem, drzewami i nimi samymi było teraz tylko złudzeniem, fałszywą zasłoną fatamorgany, rozwiewającą się momentalnie, gdy człowiek podejdzie bliżej.
Otworzył oczy i stwierdził, że faktycznie tak było - Harry znajdował się dobre pół metra od niego i miał ręce w kieszeniach. I tylko to, jak szybko oboje oddychali, dowodziło, że jednak nie wyobraził sobie żadnego elementu tego snu, tylko zanurzył się w nim naprawdę. Świadomość tego uderzyła go jak obuch, sprawiła, że pociemniało mu w oczach. Momentalnie cofnął się w obręb swojego podwórka, wszedł do domu, nie zwracając już uwagi na to, co dzieje się wokół niego, na to, co właśnie się stało. Nie był w stanie o tym myśleć.
Padł na łóżko tak jak stał, w ubraniu i butach, ale mimo zmęczenia przez bite dwie godziny po prostu leżał, gapiąc się w swój ciemny sufit tak długo, że jego sen - gdy wreszcie nadszedł - miał identyczny kolor jak ten tynk.
Nic takiego, żaden koszmar. A na pewno nie straszniejszy od życia, w którym pojawiły się dwie przerażające rzeczy.
Pierwsza, że jego przyjaciel go pocałował.
Druga... że ta pierwsza wcale nie była przerażająca.



___________________________________________________________________

and I run
I run
I run
awakening my heart
but you overwhelm my lungs 
and it's tearing me apart

you and I will not be shaken
by the winter sound
but my voice is suffocating
in the winter sound

stop
I will take control
bend the metal 
into shapes that I know

and I run
I run
I run
further than before
I shake away the skin to saturate my soul
******




Spadł śnieg, zasypując wszystkie niewypowiedziane zdania, niepostawione kroki i nieuczynione gesty.
Ich dziwny układ polegał na milczeniu - i właściwie niczym więcej. Mimo rozmów, które wciąż prowadzili jak dawniej, obaj zdawali sobie sprawę, że milczą. Że obaj  n i e  p a m i ę t a j ą, choć przecież żaden nie zapomniał. Że w ułamkach sekund między ich słowami chowa się teraz więcej treści, niż w samych słowach.
Udawanie, że nic się nie stało, podtrzymywało ich w pewności, że jednak się stało.
Ale od tego czasu spadł śnieg.
Raz zgarnęli Gemmę oraz całą dzieciarnię Louisa i zbudowali razem bałwana, który przerósł nawet Harry'ego o kilka głów. Musieli się nieźle namęczyć, żeby włożyć mu - bałwanowi, nie Harry'emu - garnek na górną kulę.
Kiedy indziej wybrali się na łyżwy i urządzili sobie kolejny wyścig. Louis wygrał i jego satysfakcji nie zmąciły nawet docinki przyjaciela, że po raz pierwszy nie dał mu forów. Do końca dnia kazał się nazywać Svenem Kramerem i miał do tego stopnia dobry humor, że gdy jedna z sióstr niepostrzeżenie napisała mu to nazwisko markerem na tyle koszulki, śmiał się razem z resztą.
Na święta kupił Harry'emu sweter w kolorowe muchomory, bo nie znalazł w sklepie dziwniejszego. W zamian dostał kubek z napisem "I'm not saying I'm batman. I'm just saying no one has ever seen me and batman in the same room together." i pluszowego jeża. Też można.
I tak im czas mijał spokojnie, bez zachwiań, przyjemnie i nudnawo. Mniej więcej tak samo jak przedtem.
W sylwestra z kolei postanowili pojeździć na sankach, udając, że wcale nie są starsi od gromadki dzieci na stoku górki. Wspinanie się na nią raz po raz tak ich zmęczyło, że wieczorem nie mieli już sił na nic poza oglądaniem telewizji, więc poodrzucali wszystkie propozycje imprez. Ani jeden, ani drugi nie miał ochoty na ruszanie się z kanapy dalej niż do lodówki.
- Nie lubię Nowego Roku. Czuję się wtedy stary. - Louis zerknął na zegarek - jeszcze cztery godziny. Otworzył pierwszą butelkę szampana i obserwował, jak spieniony płyn wypełnia kieliszek.
- Uważaj, żebyś z tym nie przedobrzył - ostrzegł go zawczasu.
- Ma tylko kilka procent, nawet nie czuć w nim alkoholu - zbył go krótko. Żaden z koncertów ich nie zainteresował, więc zamiast tego wybrali seriale. Przy nich dosyć szybko zlatywał czas do północy.
Gdzieś koło jedenastej Harry odebrał telefon i wyszedł z nim z pokoju. Wrócił jakby trochę zmieszany, nie reagując na pytania. Usiadł i gapił się w ekran jak wcześniej.
Mniej więcej pół godziny później rozległ się dzwonek do drzwi.
- Kogoś chyba Bóg opuścił. - Z niewyobrażalnym trudem zwlókł się z kanapy i zapalił światło w salonie. - Zamykałeś drzwi?
- Nie.
- Otwarte! - zawołał. Po chwili rozległ się trzask i stukot butów. Na widok tej sylwetki osłupiał na środku pokoju, z pilotem w jednej ręce, a pustym kubkiem w drugiej.
- Widzę, że nie przeszkadzam. - Uśmiechnęła się lekko, rozpinając suwak płaszczyka i bez patrzenia zawiesiła go w przedpokoju. Miała ładną, szarą sukienkę, spięte niedbale włosy i staranny makijaż. W butach na obcasach była od niego wyższa; to jak zwykle trochę dobijało.
- Skąd się tu wzięłaś? - wyjąkał, gdy wreszcie głos zdołał mu przejść przez gardło.
- Ktoś mi powiedział, że mogę wpaść, bo nie jesteś specjalnie zajęty. - Zdawało mu się, że puściła oko do Harry'ego i szybko się odwrócił. Na tyle szybko, że przyjaciel nie zdążył opuścić spojrzenia, a jego twarz mówiła teraz wszystko. Ale pod jego wściekłym wzrokiem wzruszył tylko ramionami.
Zabiję cię, jak tylko wyjdzie, obiecał mu bezgłośnie i wrócił spojrzeniem do Eleanor, która obracała w palcach pasek torebki. Gdy zrobił krok do przodu, wypuściła skrawek skóry i wyciągnęła dłoń ku niemu.
- Wiem, że potraktowałam cię źle - powiedziała cicho, jakby mogła przez to wzmocnić wagę tych słów. - Wiem, że mnie nienawidzisz i w ogóle. Domyślam się.
- Długo czekałaś, żeby to powiedzieć.
- Wiem, wiem. - Dotknęła jego nadgarstka i ich palce splotły się tak automatycznie, że drgnął, zdziwiony. - Ale myślałam, że...
- Że mnie to nie obejdzie? - Miał ochotę wyrwać rękę, ale tego nie zrobił.
- ...że dla ciebie to jest równie oczywiste, jak dla mnie - mruknęła. - Ale chyba nie jest. Widzę, że nie jest.
- Co miałoby być oczywiste?
Ledwie wypowiedział to pytanie, kiedy zdał sobie sprawę, że znajdują się o centymetry, że może wystarczy sekunda...
Wystarczyła.
Objęła na moment jego twarz dłońmi, a gdy ich usta się spotkały, puściła i zarzuciła mu ręce na szyję, przywierając do niego całym ciałem. Zdawało się, że chciała zawrzeć w tym wszystkie słowa, których brakowało podczas ich ostatniego spotkania.
Ten pocałunek nie trwał długo, ledwie parę szybkich uderzeń serca, ale jego myśli raptem popędziły jak szalone i wpadły na milion wniosków w ciągu tej krótkiej chwili.
Że czuje wszystko - jej oddech, dziwną mieszankę smaków - mięty i kawy - na jej ustach, jej szyję, jej puls, jej ciepło, jej piersi i całą resztę - a jednocześnie nie czuje.
Że nie czuje nic, ani rozżalenia, ani gniewu, ani satysfakcji, ani gorąca rozlewającego się po ciele - ani tego, za czym tęsknił.
Że tęsknił za nią, ale... nie za miłością do niej.
Że... że chyba  t o  było oczywiste.

Puściła go i odsunęła się, wpatrując się w niego uważnie. A on patrzył gdzie indziej - na kanapę, która była pusta.
Nim zdążył podjąć jakiś plan, ułożyć to sobie w głowie - już biegł na dół, potykając się na schodach. Wypadł na dwór, trafiając akurat na Harry'ego, który toczył nierówną walkę z furtką.
- Kurwa, ktoś mógłby wreszcie to naprawić - usłyszał jego mruczenie, gdy podszedł bliżej. - Ileż można się z tym...
- Harry.
- Słucham cię.
- Dlaczego ty...
- O, udało się. - Pchnął wreszcie mocno i znalazł się po drugiej stronie. Zatrzasnął furtkę za sobą, odwrócił się i spojrzał na niego przez padający śnieg. - Będziesz chory.
- Gdzie idziesz?
- Czy to ważne? - Wzruszył ramionami, poprawiając krzywo zawiązany szalik. - Porozmawiajcie na spokojnie, przecież nie będę wam przeszkadzać.
- Ale... - Nim zebrał w słowa to, co właściwie chciał powiedzieć, jego już nie było. - ...nigdy nie przeszkadzasz - dokończył w mrok, zdając sobie niejasno sprawę, że stoi na mrozie w podkoszulku i kapciach.
- Serio się przeziębisz - usłyszał za sobą i poczuł, że czyjaś ręka narzuca mu na ramiona kurtkę. - Spokojnie, jeszcze zdążysz.
Powoli obrócił się w jej stronę, zobaczył majaczący w ciemności zarys twarzy w kształcie serca i błyszczące oczy.
- Ale on teraz myśli...
- Nie, nie myśli. On wie, jak jest. - Cofnęła rękę z jego kaptura, zadarła głowę i wpatrzyła się w niebo, od czasu do czasu rozjaśniane przez puszczane przed czasem fajerwerki. - I ja też.
- Nie rozumiem.
- Przecież wiesz, o co chodzi, Louis, nie udawaj nawet, że nie wiesz. - W jej głosie zabrzmiała taka nuta, że chyba wreszcie do niego dotarło to, co od początku miała na myśli. - Możesz udawać, że tak nie jest, ale... Prawdy nie oszukasz.
- A jaka jest ta prawda? - spytał ostrożnie.
- Z początku nie mieściła mi się w głowie. - Opuściła wzrok na jego twarz i jaskrawe odbicia iskier w jej oczach zmieniły kolor. - To trochę zabawne. Myślę, że... jakkolwiek głupio, dziwnie i szablonowo to zabrzmi... bylibyśmy świetnymi przyjaciółmi.
- Ostatnio sam już nie wiem, co to słowo oznacza - powiedział, nie do końca mijając się z prawdą.
- To prawie to samo, co miłość. Tylko jak się od niej odejmie pożądanie. - Jakoś tak śmiesznie brzmiały te słowa w jej ustach, ale wiedział, że są trafne. - Wszędzie się mówi, że najważniejsze jest wnętrze, nie? - Zebrała ze sztachet płotu garstkę śniegu i zgniotła w kulkę. - Ludzie wmawiają, że liczy się osobowość, że fizyczna strona związku nie ma znaczenia. Że miłość bez niej też istnieje. - Wycelowała w słup pobliskiej latarni, ale oczywiście nie trafiła. - A to nieprawda. Jeśli nie ma chemii, to... niczego nie ma.
- A u nas nie ma chemii i nigdy nie było, to chcesz powiedzieć? - upewnił się machinalnie.
Spojrzała na niego i roześmiała się głośno.
- Weź, ta rozmowa brzmiałaby prawie jak z książki, ale ty musisz wszystko ujmować tak prosto i prozaicznie. - Ubawiona pokręciła głową.
- Ktoś musi.
- Racja.
- Wiesz... chciałem powiedzieć, że cię teraz nienawidzę za to, co zrobiłaś. - Poczuł, że się uśmiecha, że ten uśmiech jest silniejszy od niego. - Ale...
- Ale tego nie powiesz, bo wiesz, że mam rację - dokończyła spokojnie.
- Właśnie.
- Naprawdę myślałam, że to jest oczywiste - dodała przepraszającym tonem. - Myślałam, że też to widzisz i że rozumiesz. Nie sądziłam, że tak długo będziesz się tym gryzł.
- Bo było oczywiste. Chyba dla wszystkich poza mną. - Odnalazł w ciemnościach jej mokrą, zmarzniętą dłoń i lekko uścisnął. - W sumie lepiej zrozumieć późno niż wcale, nie?
- Lepiej. - Odwzajemniła uścisk, a potem uniosła ich ręce i obróciła tak, żeby widzieć zegarek Louisa. W milczeniu obserwowali wędrówkę wskazówki na dwunastkę. Gdy strzałeczka osiągnęła swój cel, całe niebo wybuchło kolorami, a z oddali dało się słyszeć krzyki i śmiechy.
- Wszystkiego najlepszego w nowym roku, Lui - szepnęła, puszczając jego dłoń.
- Tobie też, El.
Uściskali się szybko pod huczącym deszczem sztucznych gwiazd, bez żalu zamieniając miłość na przyjaźń.

Na szczęście w przyrodzie nic nie ginie - tylko, jak to ktoś kiedyś powiedział, zmienia właściciela.



____________________________________________________________________

pomyślałem, że jesteś 
tym czego mi
najbardziej brakowało
moje życie zmieniło się 
i to już się stało
nie mogliśmy się minąć
świat był za mały
i właśnie wtedy to się stało

nagle wszystko zrobiło się jasne
wszystko jest dokładnie takie
jakie ma być
a nie po to zapalasz lampę
żeby potem ją w ciemności kryć
*******



Wracał do domu w piękną noc, złapaną w srebrną sieć padających płatków, rozstrzelaną petardami, rozjarzoną oknami, które prawie bez wyjątku były jasne. 
Wracał z zadartą ku pokolorowanemu jaskrawo niebu głową i opuszczał ją tylko wtedy, kiedy mijał grupki świętujących kolejny rok ludzi. Nazbierał dokładnie dwadzieścia trzy uśmiechy, z czego co najmniej dziewiętnaście - mocno podchmielonych.
Wracał do domu wolno, nie śpiesząc się nigdzie - i tak nikogo u niego nie było. Mama i Gemma miały bogatsze życie towarzyskie niż on.
Wracał, a może po prostu tylko szedł - bo czy można nazwać wracaniem to, co robił?

W domu starannie odwiesił płaszcz, położył na grzejniku rękawiczki, obok ustawił buty. Z powolną systematycznością zrobił wszystko, co miał do zrobienia, a potem usiadł, żeby jeszcze przez chwilę popatrzeć na fajerwerki. Lubił fajerwerki.
I w momencie, kiedy cisza po ostatnim strzale trwała wystarczająco długo, by miał pewność, że nic już się tej nocy nie wydarzy i właśnie wstawał - wybuchła jeszcze jedna petarda i jednocześnie ktoś zadzwonił do drzwi.
Zerknął na ścienny zegar i zmarszczył brwi. Godzina była jeszcze wczesna, czemu Gemma miałaby już wracać? I czemu nie użyje własnych kluczy? 
Ale zrobił ten wysiłek i podszedł do drzwi, żeby otworzyć.
- Znowu zgubiłaś klucze w torebce? - zawołał, uporawszy się z ostatnim zamkiem.
A potem nacisnął klamkę i już znał odpowiedzi na swoje pytania.
Mógłby ilustrować w encyklopedii hasło "pośpiech". Był zdyszany, miał pozapinaną krzywo kurtkę i tylko jedną rękawiczkę, a w drugiej dłoni, gołej i czerwonej od mrozu, trzymał czapkę, którą najwyraźniej zapomniał założyć. Przysypane śniegiem włosy wpadały mu w oczy.
- Bez przesady - wykrztusił po chwili, jaką zabrało mu odzyskanie oddechu. - To, że jestem gejem, jeszcze nie znaczy, że noszę torebkę.
To słowo przeszło przez jego usta tak lekko, że Harry na moment zdębiał w drzwiach i znów jedyne, co potrafił zrobić, to gapić się w niego jak zahipnotyzowany - przez drgające gorączkowo powietrze, czekające na zwerbalizowanie wszystkich uczuć, które w nim wisiały.
Louis przeczesał pobieloną grzywkę i po czerwonym policzku potoczyło mu się parę kropel z odtajałego śniegu. Spojrzał na swoją rękę i ostrożnie zgiął skostniałe palce.
- Powiedz, proszę, że kaloryfery ci grzeją.
Uśmiechnął się.
- Grzeją.
- O Jezu, jakie szczęście. - Wyminął go i podbiegł do najbliższego wybawcy, rozpłaszczył dłoń na gorącym metalu i westchnął. - Macie rację, będę chory. Już to czuję. Wszystko przez pieprzone spacerki.
- Mogłeś zostać w domu. - Po chwili wahania przykucnął obok i odsunął na bok swoje mokre buty.
- Mogłem. - Oderwał rękę, obrócił się i oparł o grzejnik plecami. Jego spojrzenie, błękitne jak lód, też zdawało się topnieć w cieple. - Ale gdzieś słyszałem, że jaki Nowy Rok, taki cały rok.
- No i?
- Ano, to, że chcąc nie chcąc muszę go spędzić z tobą. Wolę nie ryzykować - wyjaśnił mu zwięźle. W jego głosie było słychać trochę irytacji, trochę rozbawienia... i trochę czegoś, tego c z e g o ś, czegoś iskrzącego jak piasek, wiążącego spojrzenia i przeszkadzającego w najprostszych czynnościach. Czegoś, o czym obaj wiedzieli, chyba nawet od zawsze. Czegoś, co odnalazło ich w chaosie, zderzyło, skrzyżowało ich drogi, wymieszało życia. Czegoś, co nie miało żadnego powodu, żeby istnieć.
Ale istniało.
Nieuzasadnione, dziwne i pokrętne.
I prawdziwe.







* Michał Bajor - "Oddaj mi samotność"
** alkohol rozwiązuje język (łac.)
*** Republika - "Odchodząc"
**** Lisa Hannigan - "I don't know"
***** 3 Doors Down - "Kryptonite"
****** Of Monsters and Men - "Winter sound"
******* Tilt - "Moje serce pełne ciebie"







-----------------------------------------------------------------------------------------------
Miałam powiedzieć, że głównym celem było udowodnienie, że opowiadanie o takiej tematyce nie musi być patologiczne... Ale tak na nie patrzę i tego nie powiem, bo chyba mi nie wyszło. xD
Wspomnę jeszcze, że:

a) Wszystkie nieścisłości są zamierzone, a nawet jeśli nie, to musicie mi wybaczyć, bo taka ze mnie fanka 1D jak z Aśki umysł ścisły.
Za potrzebne mi do historii materiały dziękuję wyżej wspomnianemu humanowi i jeszcze wyżej, bo nad opowiadaniem, wspomnianemu zwierzowi. Gdyby nie wy, to nigdy bym tego nie opublikowała. Szczególnie macham tu do ciebie, Aśka, bo najlepszą możliwą pomocą były słowa: "Nie oszukujmy się, Suzan, nigdy tego nie skończysz".

b) OS nie ma żadnego związku z niedawnym tęczowym wydarzeniem, tylko przypadkowo zbiegł się z nim w czasie. Jest efektem wygranego przez Sarnę zakładu, który został podjęty w grudniu, więc tak w zasadzie powinnam go opublikować już wieki temu, ale lenistwo i brak weny to nie jest najlepsze połączenie. Więc... po raz kolejny piszę o zimie na początku lata. Typowe.

c) Korzystając z okazji, pokuszę się o parę ogłoszeń parafialnych.
Osoby czekające na latawce (tak, Dzwoneczku, na ciebie teraz patrzę) informuję, że najbliższa ścieżka pojawi się już stosunkowo niedługo, o ile wena zechce współpracować.
Osoby czekające na cokolwiek mojego uprzedzę, że jednak nie mam aż tyle czasu, ile myślałam, że będę mieć - bo pracuję, a potem odsypiam. Ale myślę, że jakoś zdołam wyrobić się ze wszystkim, bo wolnych dni też mam trochę, a dla chcącego nic trudnego.
Osoby zainteresowane tempem powstawania lub chcące poprosić o coś konkretnego - co spełnię, po nieokreślonym czasie, ale raczej spełnię - zapraszam do zaktualizowanej zakładki >INFORMACJE<. Tam jest wsio.

To chyba tyle.
Życzę miłych wakacji. Zwłaszcza tym, którzy idą do szkoły we wrześniu, a nie w październiku jak ja, muahaha.

5 komentarzy:

  1. Kto się wzruszył? *sarna niemrawo podnosi kopytko, chytając paczkę chusteczek z biedronki* Larry taki piękny, moje żabki i jeżuki, jezu... suz, dobijaj mnie dalej ;c.kocham cię, zdolny wariacie i dziękuję, to było taakie piękne :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Larry. Awch ♡ Wrócę, bo nie stać mnie teraz na nic bardziej konstruktywnego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha! Widzisz, Suz? WSZYSCY kochają Larry'ego. Inaczej się nie da! To niezgodne z ludzką naturą!!! :3

      Usuń
  3. Z.!
    no piękna historia, jak każda inna. jesteś prze, że nawet o gejach potrafisz napisać tak, że aż chwyta za serducho:)
    cieszę się, że na mnie patrzysz i za niedługo doczekam się kajtsów <3
    dużo weny!
    ściskam mocno;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękno, czyste piękno.
    Ale.. ścieżka już niedługo?!:0
    Umieram ze szczęścia:)

    OdpowiedzUsuń